Każdy ma swojego bohatera

 

W tym roku, tak samo jak kilka lat wstecz, spędziliśmy ferie w Alpach. Po raz kolejny byliśmy w regionie, który tak po chłopsku można określić jako „ni pies ni wydra”. Niby Włochy, ale wszyscy i tak szprechają jak na rynku w Monachium. Atmosferę pięknej słonecznej Itali można kontenplować tuląc w dłoniach tablice rejestracyjne z magiczną literką I jak Ildefons. Tak na marginesie uważam to imię za idiotyczne do sześcianu. W tej magicznej krainie ludziska raczej określają siebie jako Tyrolczycy a nie Włosi lub Niemcy. Szczycą się swoją historią, surowością klimatu w którym żyją, oraz trudnościami, jakie niosą za sobą wyskości kikutysięcy metrów, na które trzeba wtargać cegłę, piwo, albo własną żonę.

Po kilku dniach wspólnej jazdy, postanowiliśmy, to znaczy ja i moje Kochanie, odpocząć od zgiełku jaki potrafią robić cztery rodziny z gromadą młodzieży. Wjechaliśmy ze wszystkimi na górę wyciągiem usytułowanym tuż koło naszej kwaterki i na szczycie zdecydowanie odłączyliśmy się od grupy. Chodziło o ciche, spokojne, niezależne od nikogo spędzenie czasu we własnym towarzystwie, to znaczy ja i Żona, Żona i ja. Jeden stok, potem drugi, zaraz trzeci i czwarty. Już koło jedenastej stwierdziliśmy, że nogi nas bolą, a tak wogóle, to warto by skoczyć na jakieś piwo, sznapsa albo bombardino, bo południe już tuż tuż. Zjeżdżając kolejnym stokiem, który był gładki jak stół i pusty jak murzyński bęben, trafiliśmy na cudnej urody przytań dla strudzonych snowboardzistów. To znaczy gospody, czy tam jak kto woli gasthausu. Na zewnątrz i w środku żywego ducha. Złożyliśmy sprzęt w specjalnych stojakach na dechy i z turystycznym wdziękiem wtargnęliśmy do środka. Wystrój jak to zwykle w takich miejscach. Stare narty pod sufitem, chomonto od konia, który już przed wojną zszedł był na koklusz, młynek do kawy, stara lampa i cała reszta tego, co właściciele znaleźli w piwnicy po wiosennych pożądkach. Ci, którzy byli w takich miejscach doskonale kojarzą o czym mowa, bo Tyolczycy lubują się w tego typu aranżacjach wnętrz, na których osadzają się tony kurzu, a one same sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały wam spaść centralnie na głowę. Za barem Pani. Uśmiechnięta od ucha do ucha. Właściwie gdyby nie uszy właśnie, to uśmiechałaby się dookoła głowy. Ubrana w regionalny strój który lubię, bo w tłumaczeniu na nasze ma po prostu cyce na wierzchu. Wielce przyjaznym gestem zaprosiła nas do wybrania sobie najbardziej pasującego nam stolika. Wybraliśmy oczywiście ten na zewnątrz, tuż przy samej barierce od przepaści z widokiem jak z płatnej tapety Windows 10 w jakości 4K. Już w kilka sekund po zajęciu miejsc, trafiło na stół menu, które Pani w sukience z serii „pokaż cyc” położyła przed każdym z nas z wielką gracją i uprzejmością.

Ostatni dzień więc jest decyzja. Odpływamy kulinarnie. Przystawka, deska serów i wędlin regionalnych, oczywiście jako aperitif browarek. Potem danie przedwstępne, potem znów browarek, przedobiad i winko. Stop. Jak zwykle w tym momencie zachciewa mi się siku ;-(. Wstałem od stołu, określiłem azymut na drzwi od restauracji i idę w poszukiwaniu kolejnych drzwi tym razem z symbolem siusiającgo chłopczyka lub nocnika. Pani „pokaż cyc”, od razu zoriętowała się na co cierpię, wybiegła z za baru i z uśmiechem oświadczyła, że pomoże mi znaleźć drogę do toalety. Opieralem się przez chwilę, ale ostatecznie stwierdziłem, że jak ma pokazywać to niech pokazuje. Oczywiście drogę a nie ….. Kluczyliśmy pomiędzy stołami, aż w końcu Pani otworzyła drzwi od jakiejś klatki schodowej i ze szczerym uśmiechem wyszprechała, że teraz od kibelka dzielą mnie już tylko schody w dół.

Drzwi się zatrzasnęły, a ja zostałem w pustym zimnym wyłożonym marmurem pomieszczeniu, przypominającym wypisz wymaluj Kancelarię Rzeszy. Zanim ruszyłem w dół zacząłem się rozglądać po ścianach. Na pierwszej fotce oprawionej w surową brązową ramkę, rozpoznałem panią z za baru, „pokaż cyc”. Była tam w kilku pozach z terażniejszego okresu oraz jako małolata. Każdy stopień w dół wyjaśniał wszystko. Była to swoistego rodzaju galeria rodzina, na której uwiecznieni byli przedstawiciele wszystkich pokoleń rodziny, prowadzącej tę restaurację. Na kilku zdjęciach okres grubo przed wojną i kolejne etapy budowy najpierw czegoś co przypominało szałas, by po kilku stopniach schodów ukazać teraźniejszą formę restauracji. Do toalety pozostały jeszcze dwa stopnie a ja ogarnięty szałem reprodukowania jakże ciekawych fotografii stanąłem w pewnej chwili jak wryty. Patrzę na ostatnią ramę, wielkości telewizora i oczom nie wierzę. Zbliżam nos do szyby czytam napisy, oglądam fotki i wkręcam się w stan osłupienia coraz bardziej. Dumny napis na samym szczycie ramy głosi mniej więcej – „ku upamiętnieniu straconych, zaginionych i żyjących bohaterów II Wojny Światowej z miejscowości Sexten”. Poniżej fotografie ofierów i szeregowych żołnieży SS i Wermachtu. Czar tego miejsca prysł. Drugie śniadanie stanęło mi w gardle a siku nie było takie jak zwykle. Wróciłem do stołu na górze, złapałem cztery łyki piwa i zacząłem sobie to wszystko układać w głowie.

Po kilkunastu minutach doszedłem do tego, że po prostu każdy ma swojego bohatera.

IMG_2223

IMG_2224

IMG_2225

IMG_2226

IMG_2227

 

 

 

IMG_2222

IMG_22222

  • |