MOTO WŁOCHY 2008

LINK DO – GALERII

Uczestnicy: Marlena, Maleństwo (Yamaha Royal Star Tour Delux) i Robert

Czas trwania: 10 dni (od 14.05.08 do 23.05.08)

Trasa: Warszawa, Mikulov, Wenecja, Rimini, Neapol, Rzym, Siena, Piza, Florencja, Wenecja, Mikulov, Warszawa.

Średnie spalanie: 6,8 l/100km

Ilość paliwa: 212 l.

Koszt całkowity: ca. 3500 PLN (wyżywienie z Polski, przede wszystkim zupki chińskie i sucha Krakowska, ale i parę restauracji też było).

Ilość kilometrów: 3120

1 Dzień (14.05.08)

Tym razem wyruszyliśmy na spokojnie około dziesiątej rano. Piszę na spokojnie, bo zwykle dopada nas jakaś wczesno poranna lub popołudniowa gonitwa. Plan na ten dzień to przejazd połowy drogi do Italii. Nauczony już nie małym doświadczeniem wiem, że bez względu na obrany kierunek podróży zagranicznej odcinek made In Poland jest zawsze najtrudniejszy. Jeszcze jazda w tamtą stronę luz człowiek niesiony optymizmem i ciekawością trasy nie zwraca uwagi na roboty drogowe dziury w jezdni i tych brzydko pachnących panów w pojazdach z napisem TIR. Za to powroty przynajmniej dla mnie są makabryczne, ale do rzeczy.

Opcje spania na ten dzień były dwie. Pierwsza przy względnie dobrej pogodzie to camping nad jeziorem w pobliżu Mikulova. Druga przy względnie złej pogodzie to kwaterka czy jak oni to tam zwą pensjon w samym Mikulovie (poleconym przez wuja Andrzeja).

Sprawdzałem pogodę przed wyjazdem i wyjeżdżając z bramy w domu wiedziałem o opcji numer dwa. O samej jeździe po polskich i czeskich drogach nie ma się co rozwodzić bo przeleciała nawet nie wiadomo kiedy. Kilka kilometrów za Bratysławą załapaliśmy deszczyk i ciągnęliśmy w nim do samego Mikulova. Pensjonacik znaleźliśmy błyskawicznie po krótkiej instrukcji jaka dała nam właścicielka. Dostaliśmy kluczyk od mieszkanka i wiatę na motorek. Przy rozładunku gratów okazało się, że w tym samym pensjonacie nocuje para Czechów, którzy przyjechali na jakiś podobno bardzo dla nich ważny zlot nad wspomnianym wcześniej jeziorem. Pogadaliśmy chwilę,  poczym udałem się na zwiad w poszukiwaniu bankomatu. Jakiś tamtejszy pijaczek doprowadził mnie pod samo okienko banku. Po powrocie zupka,  kanapeczka,   gazetka, prognoza pogody po czesku i luli.

Nocleg:

2 Dzień (15.06.08)

Wyruszyliśmy punkt dziewiąta rano. Właścicielka kazała nam wrzucić klucze przez płot po zamknięciu bramy, co grzecznie wykonaliśmy. Tankowanko na granicy Czesko Austriackiej, winieta na szybę i w drogę.  Te osiemdziesiąt kilometrów z Mikulova do Wiednia nie należą do super atrakcyjnej trasy. Tak na dobrą sprawę jedna wielka budowa. Telepaliśmy się do autostrady chyba dobre półtorej godziny no a po tym największa nuda na świecie – austriacki Autobahn J.

Jak to pepik z telewizora przepowiedział w połowie drogi dostaliśmy deszczem po mordkach. Ja zgrywając twardziela przed żoną, nie założyłem gumowych rękawiczek co poskutkowało tym, że w pewnym momencie dostałem odmrożeń. Koło Villach temperatura spadła przy tym do radosnych ośmiu stopni.  Po zjeździe z Alp, jak dotknięta czarodziejska różdżką pogoda stała się łaskawsza, zza chmur wyjrzało słońce a temperatura stała się jakby bardziej śródziemnomorska od tej dotychczasowej, polarno-grenlandzko-islandzkiej.

Jakieś czterdzieści kilometrów przed Wenecją dokleił się do nas  samotny Polak na swoim błyszczącym Roadlinerze. Wyprzedzaliśmy się z gracją, raz on nas raz my jego pomiędzy licznymi na tej drodze ciężarówkami. Nagle gość jak szybko się pojawił tak i zniknął a my przejechaliśmy zjazd w kierunku Jesolo. Nadrobiliśmy ze dwadzieścia kilometrów dookoła, przejechaliśmy koło lotniska i zatrzymaliśmy się na stacji w celu oddania matce ziemi naszych płynów fizjologicznych i napełnieniu pustego już baku. Stacja jest pod psem ale godna polecenia dla wszystkich spotterów. Jest tuż na końcu (przedłużeniu pasa 12R). Z parkingu na stacji można liczyć nity w poszyciu startujących maszyn.

W Jesolo mała skucha z campingami. Wskazany przez miłego Francuza z mapą camping Europa, największy z resztą w okolicy, ma gdzieś turystów z namiotami. Z reszta jak i drugi i trzeci napotkany przez nas. Dopiero po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy to co było nam potrzebne tego dnia – Camping de Silva. Miejsce nad samym morzem i ciepełko. Po rozbiciu obozu od razu udaliśmy się na miasto w celu zjedzenia czegoś pysznego. Polecona przez pana z recepcji restauracja oddalona może ze trzysta metrów naprawdę  miodzio. Kto był we Włoszech zna te klimaty. W międzyczasie zrobiliśmy duży dzban wina obiadowego i po gigantycznym talerzu frutti di Mare powrót na camping jakąś orężną drogą na bardzo wesoło, zwiedzanie ośrodka obok z basenami i zjeżdżalniami i w śpiworki.

A ta restauracja to przez to, że zapomniałem z domu palnika do butli J

Miejsca:

  • fajna restauracja  45°28’46.02″N  12°33’48.01″E

Nocleg:

3 Dzień (16.05.08)

Cel na ten dzień nie był jakoś ostatecznie sprecyzowany. Na pewno miałem w planie zahaczyć Rimini i zabrać Marlenę do najlepszej w jakiej byłem kiedykolwiek restauracji z uwielbianymi przez nas owocami morza. Po minięciu Wenecji dogoniła nas ekipa kilkunastu Włochów,  którzy jechali w tę sama stronę co i my. Przez dobre sto kilometrów starałem się z trudem dotrzymać im kroku, aż do ostatecznej kapitulacji na przedmieściach Rimini. No ja nie jestem jakąś  tam ślamazarą, ale ci mistrzowie momentami mocno przesadzali. Na szczęście dzięki nim udało nam się chyba dwa razy na tej trasie uniknąć patrolu z radarem, których w tej chwili jest tam bardzo dużo. Kamery są z reguły ustawiane w miejscach dosyć mocnych ograniczeń prędkości bez względu czy autostrada to czy wsiowa droga.

Już w Rimini zrobiło się mocno gorąco. W cieniu pod jakimś domem namierzyłem dzięki nowoczesnym mobilnym środkom łączności restauracje Lurido. Po przejechaniu jakiegoś objazdu zaparkowaliśmy w cichej uliczce bezpośrednio przed restauracją. Na szczęcie dostaliśmy stolik na powietrzu, miły, starszy wiekiem  kelner podał nam kawałek wymiętej kartki które stanowiło menu z pytaniem czy jemy cos przed głównym daniem czy od razu przechodzimy do rzeczy. Więdząc, co nas czeka poprosiłem o tak zwana wyżerkę bez wstępów. Dalej to już nic nie będę pisał bo to samemu trzeba wytestować. Marlena na sam koniec ledwo dysząc z przejedzenia wycedziła, że czegoś takiego nie widziała jak żyje te swoje osiemnaście lat na świecie. Na koniec bardzo miła pozytywna wiadomość czyli rachunek i w drogę. Plan to po takim jedzeniu pyknąć po autostradzie jeszcze ze dwie stówki i zatrzymać się na jakiś nocleg.

Udało nam się dojechać w okolice San Benedetto del Tronto.  Zjazd do miasta i poszukiwanie campingu. I w tym miejscu niech jasny szlag trafi mojego Tom Toma. Już miałem zmienić mapy w zeszłym roku i stwierdziłem że jakoś tam będzie. No i oczywiście skąpy zawsze dostanie po tyłku a tu konkretnie upałem i zmęczeniem. Krążyliśmy jakoś w kółko wjeżdżając w pewnym momencie na szczyt jakiejś okolicznej góry. Stwierdziłem w końcu, że według normalnej tak zwanej papierowej mapy musi być jakiś camping tyle, że w kierunku północnym od miasta. Wszystko wskazywało na to, że musimy się cofnąć kilkanaście kilometrów. Wreszcie jest, camping o najbeznadziejniejszym położeniu jakie kiedykolwiek widziałem. Otóż przez sam środek co mniej więcej godzinę z wielkim pędem przewalały się składy szybkiej kolei Pescara Bolonia. Ściśnięci do granic możliwości włoscy turyści przede wszystkim z rejonu Rzymu sądząc po rejestracjach. Ponieważ poprzedniego dnia w Jesolo udało mi się kupić palnik na butlę, przystąpiliśmy do organizacji kolacji, tylko tym razem zabrakło zapalniczki do odpalenia pechowego palnika. Szybka akcja z awaryjnym otwieraniem sklepu i ciepła kolacja gotowa. Tak żeby dopełnić to pasmo nieszczęść muszę w tym miejscu nadmienić że na skąd inąd bardzo przyjemnym poprzednim campingu ktoś rąbnął pozostawiony szampon z pod prysznica. Drogą dedukcji byli to Niemcy a drogą eliminacji tablic rejestracyjnych z pewnością byli to Niemcy z byłego NRD.  Taki lajf L

Miejsca:

  • fajna restauracja LURIDO  44° 3’52.09″N  12°33’49.43″E foto

Nocleg:

4 dzień (17.06.08)

Plan na ten dzień to zaparkowanie pod Wezuwiuszem. Od Sulmony do Vairano Panenora jedzie się po bajecznej drodze. Trochę przypomina górskie drogi w Norwegii z milionem zakrętów. Zielone lasy, zielone łąki, zielone kamienie i tylko niebo błękitne. Przejeżdża się tu skrajem parku narodowego Maiela, zostawia za sobą mnóstwo stromych podjazdów żeby ostatecznie łagodnie wylądować prawie w samym Neapolu. Ponieważ plan A przewidywał jazdę na Sycylię musieliśmy zatrzymać się na jednej ze stacji benzynowych żeby wprowadzić pewne istotne modyfikacje. W cieniu Wezuwiusza prowizorycznie doszliśmy do jakiegoś tam porozumienia i skierowaliśmy się na polecany prze Pascala camping w Pompejach. Mijając te już słynne stosy śmieci dotarliśmy pod bramę. Wybraliśmy sobie miejsce które zamieniliśmy w mgnieniu oka z powodu traumy jaka był osłonięty krzaczorami  nasyp szybkiej kolei miejskiej J. Nasza wycieczka na miasto skończyła się fiaskiem z powodu zamkniętych wrót jedynego w mieście marketu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jakąś melinę w celu konsumpcji złotego trunku. Piszę melinę z dwóch powodów, po pierwsze towarzystwo i klimat tego przybytku beznadziejny a po drugie przez rachunek 12E za dwa browary 0.6. Jakoś to przełknąłem pamiętając niższy niż zakładałem rachunek w Lurido.

Tu jeszcze ciekawostka. Niemcy (chyba też z NRD)      i ich przyczepa. Tu jedyna w swoim rodzaju masakra jaką w życiu widziałem. Stado niemieckich emerytów w autokarze, który ciągnął za sobą coś na kształt wagonu bydlęcego. Z lewej lita ściana z prawej trzy rzędy okienek, składane krzesła i stoły a na zapleczy kuchnia polowa. Trzydziestka emerytów sprasowana jak śledzie na trzech piętrach przyczepy o wysokości może czterech metrów. Upał jak cholera a oni w tym przybytku bez Klimy z okienkiem wielkości A4. Ale to chyba za karę zorganizował im to jakiś związek kombatancki.

Nocleg:

5 Dzień (18.06.08)

Rozpoczęliśmy zwiedzanie od dokładnej penetracji ruin Pompei. Po złożeniu namiotu i wszystkiego co mieliśmy na moto  ruszyliśmy na zwiedzanie z mapą, przewodnikiem, aparatem i kamerą. Muszę przyznać, że widziałem już parę stosów kamieni, o których przewodnicy przekonywująco opowiadali jako pozostałościach domu, pałacu czy świątyni. W Pompejach niczego nie trzeba sobie wyobrażać. Zachowane domy, termy, drogi i sklepy oddają wyraźnie klimat czasów z przed wybuchu widniejącej na horyzoncie góry. Wszystko to robi ogromne wrażenie. Reszty dopełniła podróż do Herculanum oddalonego o mniej więcej dwadzieścia kilometrów od Pompei. Miasto z domami i rezydencjami mieszczącymi się niegdyś na samym brzegu morza teraz ogląda się z refleksją nad upływającym czasem. Tak apropos podróży do Herculanum to zaliczyliśmy ją tym sławnym pociągiem. Dosiadła się do naszego przedziału jakaś rozwścieczona Neapolitanka, która przez dobre trzy stacje opieprzała jakąś niewinna blondyneczkę.

Po zwiedzeniu wszystkiego co się dało wsiedliśmy na moto i pognaliśmy w kierunku Rzymu. Oczywiście ja, jako weteran kilku wojen, zapragnąłem odwiedzić Monte Casino. Zjechaliśmy z autostrady najprawdopodobniej trochę nie w tym miejscu co było trzeba. Krótkie motanie, konwersacja po włosku z panem na stacji benzynowej i jesteśmy. Miasto jak miasto, jedno z wielu ale ta GÓRA !! Tak dla wszystkich, którzy chcieliby trafić na cmentarz polskich wojaków mam krótką wskazówkę – gnajcie na samą górę. W mieście nie ma ani jednego drogowskazu, który wskazywałby kierunek. Oczywiście po mchu na drzewach i zapachu chodników trafiliśmy na ukryty wśród domów wjazd do klasztoru. Droga jest fantastyczna, z mnóstwem zakrętów. Brak jakichkolwiek drzew i zarośli na jej zboczach umożliwia podziwianie panoramy z wysokości kilkuset metrów. Na samym szczycie szok. Autokary, policja, telewizja TVP !! i kupa ludzi znanych nam dobrze z ekranu telewizora. Okazało się, że zupełnie przez przypadek trafiliśmy na obchody rocznicy zdobycia przez naszych tej cholernej góry. Jakaś pani na parkingu zaczęła nas poganiać z pretensją w głosie, że się spóźniliśmy i żebyśmy zsiadali z motocykla bo prezydent zaraz będzie jechał na kolację !!! Tak, tak, nasz prezydent, ten malutki. Ponieważ nie gustujemy akurat w tym prezydencie to poczekaliśmy, aż cała impreza się przewali i poszliśmy pooglądać pomnik i cmentarz. No robi to wrażenie ! Szczególnie na weteranach kilku wojen J.

A z samochodem niejakiego prezydenta mielibyśmy bliskie spotkanie trzeciego stopnia przez kierowcę TVP, który poszedł z nami na czołowe. Mam nawet nagranie na kamerze jak mu Marlena nawsadzała. Znaczy temu kierowcy, nie prezydentowi J.

Ten w sumie nie za długi kawałek drogi z Monte Casino do Rzymu przebyliśmy naprawdę szybko. Północną obwodnicą Rzymu dojechaliśmy do bardzo fajnego campingu w La Giusiniana. Na campingu Basen, Restauracja, Sklep. Rozbiliśmy namiocik śmignęliśmy kolacyjkę i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

  • Camping Seven Hills Village  41°59’35.88″N  12°25’4.13″E foto

 6 Dzień (19.06.08)

Szybka pobudka, śniadanko, bilety na autobus i pociąg kupione i jazda na zwiedzanie. Układ z naszym rzymskim kempingiem był bardzo fajny ponieważ wszystko co potrzebne do zwiedzania Rzymu można załatwić na tamtejszej recepcji. Transfer na pobliską stacje kolejową a potem kilkadziesiąt minut jazdy w pobliże placu św. Marka.

Tu nie będę się rozpisywał bo byłoby to nudne i nikt by pewnie nie dotarł do końca lektury. Same ochy i achy. W zasadzie obleźliśmy PIECHOTĄ wszystko co jest do zobaczenia obowiązkowego na każdej trasie turystycznej. No końcu, w okolicach Koloseum, powłócząc nogami wdrapaliśmy się do autobusu który grzecznie dowiózł nas na stację kolejową. (O matko, ile tam jest skuterów) (O matko   a jak oni na tych skuterach jeżdżą !!!!).

Zakończenie dnia do wyżera pod tytułem pizza w campingowej restauracji. Mmmmmm….. pychota.

W nocy jakieś Angole darły ryje do 3 nad ranem. Jak ja ich nie lubię ………. !

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

  • Camping Seven Hills Village   41°59’35.88″N  12°25’4.13″E foto

 7 Dzień  (20.06.08)

Rano okazało się, że zgubiłem gdzieś kartę do robienia zakupów w sklepie. W sumie żadna strata, bo zostało na niej jakieś 4 Euro. Problem tylko pojawił się kolosalny, ponieważ w Campingowym sklepie nie przyjmują gotówki. W efekcie na śniadanie była zupa J bo zrezygnowałem z pobierania drugiej karty.

Spakowaliśmy graty i wyruszyliśmy w kierunku Sieny. Wjechaliśmy przez pomyłkę na jakąś drogę o ponadplanowej ilości wyboi i placków z asfaltu. Prędkość nie za duża, z racji nawierzchni jakieś 110 km/h i temperatura ścinająca białko pod skórą.

Siena to bardzo dziwne miasto, które z zewnątrz nie przypomina tego, co pięknego oferuje we wnątrz. Po prostu takie jedno z wielu Włoskie miasteczko. Mało wyraźne drogowskazy doprowadziły nas na parking przy jakiś suszarkach do bielizny. Zastanawialiśmy się , czy przypadkiem nie podmienić komuś majtek na moje już delikatnie zużyte J. Gorąco, gorąco, gorąco, to słowo było chyba najczęściej wypowiadanym. Dotarliśmy na rynek po kilkunastu minutach marszu pod górę. Widok nie ziemski i prawdą jest  że  to najpiękniejszy plac europy. Jak zwykle parę  fotek i dalej w kierunku katedry. Dziesięciominutowy postój w kolejce po bilet w pełnym słońcu i jesteśmy w środku. I tu muszę powiedzieć, że widziałem parę kościołów ale ten jest na pełnym wypasie. Chyba jedno z  bardziej chwytających za serce  dzieł  sztuki jakie do tej pory widziałem. Chłodek w środku był miły więc pokotem komplentowaliśmy to, co nas otaczało. I tu, żeby nie gps chyba byśmy nie znaleźli drogi do parkingu z gaciami.

Udało się jednak i już po kilkudziesięciu minutach cięliśmy w kierunku Pizzy. Kto był ten wie, że ta krzywa wieża stoi w takim otoczeniu ni przypiął ni wypiął. Świeci z daleka tą swoją bielą gotyckich marmurów i nijak nie pasuje do otoczenia. Moja Cudna stwierdziła, że po pierwsze myślała, że ta wieża jest mniejsza, po drugie  myślała że jest bardziej prosta a po trzecie „to gdzie jest ta pizza którą mi obiecałeś”. Zjedliśmy obiecaną pizze Ala frutti di Mare w cieniu krzywej wieży, odpaliliśmy sprzęt i bardzo, bardzo wolnym tempie pojechaliśmy na camping.

Na miejscu rozczarowanie bo camping taki sobie, plaża przez ruchliwą ulicę i jeszcze ciepła woda na żetony, granda po całości. W pierwszej kolejności poszliśmy w kierunku plaży. Koszmar po prostu całkowity, industrializacja pełną gębą. Płoty zakazy wstępu płatne wszystko włącznie z piaskiem i wodą,  tą w morzu oczywiście. Satysfakcja tylko taka, że miałem okazje kąpać się  w morzu Tyreńskim.

Na siłę wyrwana od właściciela campingu buteleczka wina zakończyła ten dzień. Mocne było he he.

Tak jeszcze na marginesie jak już było widać dno w butelce podszedł do nas pewien Szwed w celu zapożyczenia korkociągu. Gość opowiedział jak dostał się w ten rejon wraz ze swoją rodziną i Landcriuserem. Otóż 2/3 drogi odbyli pociągiem. Auto na platformie a oni w luksusie kabiny pierwszej klasy.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

 8 Dzień (21.06.08)

Drogi do Florencji są dwie. Jedna jest regularną autostradą a druga drogą szybkiego ruchu. Z racji bliskości tej drugiej wpięliśmy się w nią już kilka kilometrów od naszego ostatnio zwiedzanego campingu. Kolejny cel Florencja. Krótkie szukanie parkingu (trafił się strzeżony) i już suniemy wzdłuż kramików z różnorakim badziewiem. Oczywiście nieodłączni murzyni z chińskimi rolexami na rękach i skośnoocy sprzedawcy czegokolwiek to część tamtejszego folkloru. Katedra choć z zewnątrz bardzo podobna do tej z Sieny, zupełnie różna, surowa, ascetyczna w wyrazie. Kolejki do wejścia gdziekolwiek kilometrowe no i ten gorąc. Poszliśmy trasą wytyczoną przez Pascala (oczywiście nie Brodnickiego) i po krótkich zakupach dla tatusia i mamusi wróciliśmy na parking.

No i tu afera. Ponieważ już kilka razy zdarzyło mi się wtuhlić gdzieś bilecik parkingowy zostawiłem go w dobrym miejscu w motocyklu. No przecież na strzeżonym parkingu, mieszczącym się w jakiejś hali nikt nie rąbnie mi bileciku a tym bardziej warzącego 400 kilogramów motocykla z blokadą na kole i włączonym alarmem. Tym bardziej, że kluczyk i pilota mam w kieszeni. Ten cymbał z okienka tak się przejął, że tylko cud spowodował, że chłop nie dostał wylewu krwi do mózgu. Darł się na nas jak opętany, kazał wyciągać dokumenty, straszył policją itd. Oczywiście nie byłem mu dłużny. Wiem, że zawaliłem ale wszystko da się załatwić spokojnie. Wywaliłem najbardziej treściwą  tirowską wiązankę przekleństw pod jego adresem tyle,  że po polsku, bo wiem jak ich to wkurza. Tu gość poza wylewem był gotów dostać jeszcze miesiączki i rozwolnienia. Wykrzyczał, że u niego to się mówi po Włosku lub Angielsku i dalszą część kontynuował już po swojemu. Wziął wreszcie pieniądze i słowem się  już więcej nie odezwał.

No i teraz najgorsze, jazda po autostradzie na odcinku Florencja Wenecja. Tiry, osobówki w takich ilościach jakich do tej pory nie widzieliśmy. Już myślałem, że ta droga nigdy się  nie skończy. Wieczorkiem dojechaliśmy do pierwszego odwiedzonego na włoskiej ziemi campingu. Ten sam pan z recepcji poznał nas, przybił piątkę i powiedział, że teraz już jesteśmy stałymi klientami i nie będzie nam wskazywał miejsca na nocleg bo sami wiemy co i jak.

Wieczorek w tej samej restauracji co na początku mmmmmmniiiaaammmm…………….

Zwiedziliśmy:

Miejsca:

  • fajna restauracja  45°28’46.02″N  12°33’48.01″E

Nocleg:

 9 Dzień (22.06.08)

Stało się  ! Rano moja piękna osiemnastoletnia żona zarezerwowała miejsce na tym campingu w celu odbycia letnich wakacji. No się pociągnie przyczepę , a co.

Gdzieś po drodze już na terenie Austrii złapał nas taki deszcz ze śniegiem, że odbyliśmy przymusowe lądowanie na stacji benzynowej. Z resztą po nas trafił tam tuzin motocyklistów,  którym wiatr i zadymka śnieżna uniemożliwiła kontynuowanie jazdy. Co za ironia, przeszło 30 w Neapolu a tu z 5 na plusie.

Do Mikulova dotarliśmy z przestankiem na zakup winek na użytek własny oraz rodziny. Polecam ten sklep w Poysdorf, bo wybór jest olbrzymi a ceny nie powalają na kolana, pomimo że w Euro.

W znanym nam już pensjonacie miłe przyjęcie parę wskazówek co do miejsca, w którym najbardziej opłaci się zrobić zakupy na kolację, jedzonko i kimka.

Nocleg:

10 Dzień (23.06.08)

Wstaliśmy jak ludzie bez parcia na zegarek. Lekka pomyłka na trasie, bo za Brnem skończyła się droga na nawigacji. I po zaledwie siedmiu i pół godzinie byliśmy w domu.

Podsumowując, to było warto jak zwykle.

  • |