alpejskie przełęcze, alpy, blog, blog czystoosobisty, blogowanie, czas wolny, dolomiti, dolomity, motocykl, najlepszy, popularny blog, robert kościółek, sella, valgardena, wiejska zagroda podlasie, wycieczki, wyprawy motocyklowe, yamaha, yamaha royal star, ynox
Moto Alpy 2016

Alpy, Dolomity 2016

Plan na wyjazd w Alpy motocyklem, miałem od kilku lat. Jeździmy tam praktycznie co roku, ale zawsze w zimę, aby po wyżywać się na deskach – nie mylić z nartami. Zawsze na drodze moto wyjazdu stawał nam jeden problem, którym była pogoda w czerwcu. W tym roku w ramach globalnego ocieplenia rokowania były bardzo optymistyczne. Urlop wzięty, Yadzia odkurzona, graty spakowane, jedziemy.

Na początek kila zdań na temat przygotowań, bo jestem pewien, że to co podpowiem może się przydać szczególnie tym, którzy po pierwsze nie byli nigdy w Alpach a po drugie nie byli motocyklem. Jeszcze w ubiegłym roku kupiłem dwie części naprawdę ciekawej książki w papierowym wydaniu pod tytułem „100 Przełęczy Alpejskich na Motocyklu” Heinza Studt’a. Jej integralną częścią są solidnie przygotowane ślady GPS, które po ściągnięciu z netu można zaimportować do swojej własnej nawigacji.

IMG_3286

 

Dodatkową dosyć drogą inwestycją, stała się nawigacja Garmin Zumo. Stara po prostu, po kilkunastu latach eksploatacji odmówiła współpracy. Dlaczego akurat ten model ? Ano z reguły nie daję się reklamom, ale w wypadku tego urządzenia slogan „Stworzona przez motocyklistów dla motocyklistów” działał mi długo na mózg, drążył jak wodospad i skierował wreszcie w progi sklepu.

Ponieważ najlepszy plan, to brak planu, wyznaczyliśmy sobie na trasie, tylko punkty pośrednie, w których należało zapewnić sobie nocleg. Rezerwacje dopięliśmy tylko w tamtym kierunku włączając w to hotel do kilkudniowego pobytu na miejscu. Powrót miał być rozplanowany w ramach tego, co zastaniemy na miejscu. A oczywiście chodziło o pogodę.

I tu znów trochę reklamy pomimo tego, że jeszcze mi za to nie płacą. W związku z tym, że mamy umowę o współpracy to napiszę, a co tam. Rezerwacje tylko przez booking.com. Działa to naprawdę tak jak trzeba dzięki bardzo prostemu systemowi rezerwacji z dosyć dobrze zweryfikowaną bazą obiektów.

DZIEŃ 1.

Poranna kawka śniadanko i w drogę. Pogoda super, błękitne niebo, czarny asfalt Yadźka idzie jak zła. Temperatura w okolicy 23 stopni a trasa o długości 650 kilometrów z metą w Mikulovie była istną orgia przyjemności.

Na miejscu pensjonacik.

HOTEL ZATISI – Czechy Mikulov

STRONA HOTELU / PENSJONATU

GPS

N48° 48.976′ E16° 38.068’

Zrzut ekranu 2016-07-03 o 11.01.23

Pensjonacik położony jest na uboczu miasteczka. Nie jest ono duże, więc dojście do centrum zajmuje nie więcej niż 15 minut, nawet dla największego przeciwnika przemieszczania się na własnych butach jakim jestem.  Czysto, schludnie, z całkiem sympatycznym śniadankiem. Pani właścicielka tegoż przybytku to bardzo przyjazna osoba stwarzająca wrażenie lekko nieobecnej. Za to sam Mikulov to mekka rowerzystów, piechurów i degustatorów (nie mylić z pijakami). Ci ostatni mogą korzystać z bardzo wielu vinotek które są tak naprawdę większymi lub mniejszymi restauracyjkami, gdzie się pije bez zakanszania. Miejsca te można odwiedzać z własnym kieliszkiem racząc się przy tym coraz to innym gatunkiem sfermentowanych winogron. Po zjedzeniu kolacji na rynku, co tu owijać w winogrona, obrzydliwej, ruszyliśmy  uliczkami w celu wyłonienia zwycięskiej winnicy. Czesi kulinarnie są raczej w epoce brązu i tak się składa, że tym czymś co jadłem odbija mi się do dziś.  Nie będę pisał w szczegółach o tym, że w międzyczasie braliśmy udział we wspólnym z jakimiś Czechami śpiewaniu piosenki Beatlesów, bo to była historia, która nie wiem czy wydarzyła się na pewno.  W każdym razie brakowało im dwóch osób do chóru a za akompaniament robiło pianino przykute łańcuchem do ściany kamienicy. Normalnie sceny jak z obrazu Salvadore Dali oglądanego do góry nogami.

DZIEŃ 2.

Jest rano kolejny dzień….., jaki człowiek jest głupi ……, głowa mi pęka przy nawet drobnym szeleście liści w winnicy.

Nie mogę wsiąść za kierownicę, bo nie jestem pewien co zalega mi jeszcze w środku. Ponieważ nie dysponuję własnym urządzeniem pomiarowym, pomaszerowałem z laczka (czego jak już pisałem nie cierpię) do siedziby straży miejskiej. I weź tu człowieku wytłumacz po czesku że chcesz dmuchnąć w balonik !! Ale ponieważ mój multilanguage emanuje z oczu, to cudownej czeskiej urody pani inspektor spojrzała mi w nie i od razu domyśliła się o co chodzi. I tu uwaga. Gdybyście potrzebowali kiedyś wsparcia w temacie tak ważnym jakim jest dmuchanie w balonik, to ta rurka w którą się dmie, to po czesku fouka.  Dmuchnąć to fouknąć. Proste co nie 🙂 ? Wynik 0.0, czyli wątroba pracuje tylko mózg mam zatruty. Wsiadamy, to znaczy żona wsiada ja się wdrapuję i snujemy się w kierunku Zeel am Zee. Na wysokości Salzburga dopada nas deszcz. Najpierw malutki a potem całkiem dużutki. Ponieważ lało z przerwami uznaliśmy, że nie będziemy rezygnować w tej sytuacji z kolejnego punktu trasy. Jedziemy do Berchesgaden w miejsce, w którym stała górska rezydencja Adolfa H.

TRASA 5 Przełęcz Rossfeld 1540 m.n.p.m.

IMG_3288

OBERSALSBERG / BERGHOF – WIKI

STRONA MUZEUM

GPS

N47° 37.860′ E13° 02.517′

Wjazd na parking pod Obersalsberg i dziś jest pewnego rodzaju wyzwaniem. Szczególnie dla motocykla, ważącego ponad 400 kilogramów. Pomyślałem sobie w trakcie jazdy na pierwszym biegu pozawijaną serpentyną – jak do cholery radzili sobie z tą drogą Niemcy, przemieszczając się pod górkę na przykład wypakowaną wojskiem ciężarówką ? W każdym razie na miejscu jest parking. Jest i na motocykle. Nie wcelowałem w odpowiednią bramę i zaparkowałem na P1 zamiast na P2, co naraziło nas na łażenie raczej pod górę i w dół a nie po równym. Samo muzeum, (bo z domu Adolfa zostało kilka kamieni), to nic szczególnego. Wszystko tak naprawdę, można sobie przeczytać w tysiącach publikacji na ten temat. Ciekawostką są schrony, które zostały wydrążone w skale i połączone bezpośrednio z willą tego wariata z wąsikiem. Wszystko jak zwykle wykonane z niemiecką precyzją i dbałością o detale. Tak właściwie najciekawszym ze wszystkiego jest widok, który do tej pory znałem z filmów archiwalnych w większości nagranych przez Ewę Braun, dupeczkę wariata. Chmury na szczęście na chwilę rozgonił lekki wiaterek, zrobiliśmy parę fotek i ruszyliśmy w drogę. Nie zahaczyliśmy przy tym  Orlego Gniazda, ponieważ pora była już zbyt późna a droga autobusem, a potem windą, to bite trzy godzin w obie strony.

Do Zell Am Zee dotarliśmy koło 18-tej. Hotel na nocleg tego dnia jest tak naprawdę trudno sklasyfikować.

HOTEL JUNGES

STRONA HOTELU / HOTELU

GPS

N47° 18.675′ E12° 47.880′

Zrzut ekranu 2016-07-03 o 11.02.08

Położony super, nad samym jeziorem, z widokiem jak z bajki pod warunkiem, że go chmury nie zasłaniają. Wygląda to cuś jak wyjęty żywcem obiekt funduszu wczasów pracowniczych z lat 80 tych. Lamperie na ścianach w jakimś wściekłym kolorze, prycze zamiast łóżek i duszący zapach chloru w łazience. Dodatkowo brak możliwości zjedzenia czegokolwiek na miejscu. Żeby jakoś skompensować tę beznadzieję w recepcji niezwykle miła pani. Zaproponowała nam garaż na przechowanie Yadźki i zamówiła taksóweczkę do centrum Zell Am. Opowiedziała w paru zdaniach o najlepszej restauracji w okolicy a spóźniony taksówkarz dowiózł nas za całe 10 euraków na miejsce tylko raz myląc drogę.

Pisałem, że booking taki super a tu taka wtopa. Czytaliśmy opinie i w pewnym sensie nie był ten obiekt zaskoczeniem. Za rezerwacją przemawiała perspektywa wypicia piwka pod parasolką przy jednoczesnym moczeniu stóp w górskim jeziorze. Ponieważ lało, temperatura powietrza chyba nie przekraczała piętnastki a z jeziora dwa tygodnie temu ustąpił lądolód, to domyślacie co stało się z planem.

RESTAURACJA KUPFERKESSEL 

GPS

N47° 19.245′ E12° 47.723′

Właściciele są chyba maniakami motoryzacji, bo na wejściu przywitała nas całkiem pokaźna kolekcja zabytkowych skuterów i motocykli. Jedzenie faktycznie extrackie. Już dawno nie jadłem tak dobrego steka z biednej krówki. Naprawdę polecam spróbujcie. Żona jako protest zamówiła sobie kartofla w folii w wersji vege. Też był zacny. Taksóweczka powrotna do …, no właśnie nie wiem czego ? Piwko z recepcji za 2,5 E !!! I luli.

DZIEŃ 3.

Rano dramat. Leje pełnym ciągiem. Tym razem przebraliśmy się w gumy, ponieważ plan na ten dzień to Grossglocker. Wyjazd utrudniony, bo akurat fachowcy od asfaltu zamknęli ulicę dojazdową. Po chodniku i ścieżce rowerowej, wydostaliśmy się na właściwą drogę w kierunku przełęczy.

 

TRASA 17 Przełęcz Grosglocker 2571 m.n.p.m

Trasa w górę jest przerwana w pewnym momencie przez punkt poboru opłat. Dwie osoby plus moto to 25 Euro. Nie mało ! Tym bardziej, że całą drogę do góry mgła ograniczała widoczność do 10 metrów. Całe szczęście że podłączyliśmy się do autokaru jadącego w tę samą stronę, bo przynajmniej byłem w stanie określić kierunek jazdy i jakoś tam identyfikować krawędź jezdni. Niestety szyba w moto, szyba kasku i okulary nie pomagały. Pomagał za to Zumo pokazując na swoim ekraniku, kolejne zakręty i ich kierunek. Po przejechaniu przełęczy pogoda nagle się poprawiła. Po prostu chmury i zwarta w nich wilgoć oparte o zbocza od północnej strony, zostały daleko za nami. Widoki po drugiej stronie to kosmos dla kogoś wyposzczonego od gór i serpentyn. Jechaliśmy w kierunku Grossglocner szpize z rozdziawionymi gębami. Parking, widok na lodowiec,  ciepła gulaschsupe. Ten lodowiec to tak naprawdę lekka lipa. Wygląda jak by go ktoś przysypał popiołem a potem wywalił dodatkowo na niego gruz z rozbiórki jakiegoś miasteczka. Domyślam się że jest to spowodowane ogólnym brudem, który wisi w powietrzu i osadza również na wiecznym lodzie.IMG_3289

 

TRASA 41 Przełęcz Sattel 2052 m.n.p.m.

Kolejny punkt na trasie. Przełęcz ciekawa za sprawą odcinka jednokierunkowego na granicy Austriacko Włoskiej i urokliwego jeziorka na samym szczycie. Ruch na granicy jest otwierany z góry na dół przez każde 15 minut po pełnej godzinie a w górę przez 15 minut po wpół do pełnej godziny. Oczywiście ludzka zaradność doprowadziła do tego, że jest tam parking, a na parkingu restauracja. A zatem oczekiwanie na zielone światło można sobie umilić kawką a plecak browarkiem. Czekaliśmy wraz z grupą wymieszanych narodowościowo motocyklistów kilkanaście minut na start w dół. Jako ciekawostka w tym gronie, pojawił się koło nas starszy, bo na oko siedemdziesięcioletni pan na swoim rowerku z włókna węglowego i kevlaru. Ustawił się na czele stawki i jak tylko zmieniło się światło na zielone, prysnął w dół jak błyskawica. Dopędziliśmy dziadka zawodowca dopiero po sześciu kilometrach, ponieważ na długiej prostej skulony w sobie nie był w stanie przekroczyć 80 km/h !!

IMG_3291

 

TRASA 42 Passo di Gardena 2137 m.n.p.m.

Tak blisko masywu Sella nie jedzie się żadną z przełęczy. Mniej więcej w połowie drogi szaro czarne skały są prawie na wyciągnięcie ręki. Strzelają w niebo pionowymi na kilkaset metrów ścianami dolomitu. Gdzie nie gdzie można dojrzeć stróżki ściekającej z góry wody, która łączy się ostatecznie ze sobą tworząc rwące, krystalicznie czyste potoki. W tej chwili jest to droga o najlepszej nawierzchni w okolicy. Wymieniona prawdopodobnie w tym lub zeszłym roku jest czarna, równa, bez jakiejkolwiek nierówności. Trasę i przełęcz Gardena przejechaliśmy łącznie 6 razy. Z jednej strony dlatego, że pięknie, z drugiej to najbardziej optymalna droga do naszego tymczasowego domu w Val Gardenie. Wszystko na tej trasie jest naj, ruch również. Po za trylionem motocykli niestety ciężarówki i autokary nie są rzadkością. Po drodze jeszcze nieszczęsne roboty drogowe, które w czasie naszego wyjazdu zaliczaliśmy kilkanaście razy i punkt docelowy osiągnięty.

IMG_3292

 

HOTEL NIVES BOUTIQUE

STRONA HOTELU NIVES

GPS

N46° 33.367′ E11° 45.376′

 

Zrzut ekranu 2016-07-03 o 11.03.28

I co tu napisać o hotelu ? Byliśmy jak do tej pory w różnych tego typu obiektach nie tylko w Europie. W zasadzie to miejsce jest bezdyskusyjnie numerem jedne na naszej wyjazdowej mapie świata. Przede wszystkim dzięki obsłudze. Hotel prowadzony przez rodzinę, która w swoim profesjonalizmie dopracowała najdrobniejszy szczegół tak, aby gościom było jak najwygodniej, najmilej, najsmaczniej i najspokojniej. Pomimo, że usytuowanie to samo centrum miasteczka wewnątrz czuje się komfort i poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Praca kelnerów i pokojówek jest tak dyskretna, że ma się poczucie jak by się było we własnym domu. Wyśmienita kuchnia, piwnica win i na koniec zwykła tratoria znajdująca się na poziomie chodnika. Wszystko w jednym. Codziennie korzystaliśmy z full spa i nie widzieliśmy tam po za nami żywego ducha, w ogrodzie leżaki, hamaki i widok Sella. Bajka. Niech Was nie zniechęca cena przy próbie rezerwacji. Zgadza się, że w sezonie pobyt staje się nierealnie drogi. My obserwowaliśmy oferty od kilku miesięcy. Od czasu do czasu właściciele robią wrzutową pobytówkę dla „bidoków” i nam udało się taką wyłowić. Nie oznaczało to spania w kotłowni lub na strychu oczywiście :).

DZIEŃ 4.

TRASA 47

Dosyć płasko i prosto na początku. Droga ostatecznie wspina się na wysokość 2240 m.n.p.m. Na szczycie słynna przełęcz Sella. Dla tych, którzy nie czują powagi sytuacji powiem, że jest to mekka wszystkich Ducatisti (globalne określenie ludzi ześwirowanych na punkcie Ducati). Zbierają się grupki po kilka sprzętów na parkingu i na umówiony sygnał cisną w dół ile fabryka dała. Szlifują asfalt wszystkim co mają na kolanach i łokciach a ruch ryczących maszyn nie mieszczący się w żadnym z praw fizyki, stawia wszystkie włosy dęba.

Na tę okazję założyłem swoją koszulkę po której z kilometra widać, że przynależę do ich grupy. Niestety popatrzyli, pokiwali z politowaniem głowami i za nim wydusiłem – pooooczczczeeekkkaajjjjcciiieeeeeeeee, zniknęli. W sumie im się nie dziwię. Dureń w koszulce Ducati Ovner Group na motocyklu Yamaha i to z żoną :(((. Z drugiej strony mają dużo szczęścia, bo bym im pokazał jak się jeździ, he he.

IMG_3297

 

TRASA 48

Tę drogę znam bardzo dobrze z zimowych wypadów. Niestety latem brak cech wspólnych. Zupełnie inny krajobraz, zupełnie inne otoczenie. Pomiędzy Lago Fedaia a Malaga Ciapela jest najbardziej zdradziecko stromy fragment tras wokół dolomitów. Zjeżdżając w dół trzeba niestety wspomagać się mocno hamulcami. Wszystkim, którzy chcieliby jechać zapakowani po korek w dół zdecydowanie odradzam. Lepsze rozwiązanie to jazda pod górę przełęczy Fedaia od strony Malagi. Na końcu zjazdu znajduje się dolna stacja kolei na Marmoladę 3342 m.n.p.m. Moim zdaniem obowiązkowy punkt widokowy.

IMG_3298

DZIEŃ 5.

TRASA 51

Wszystkie trzy trasy które zrealizowaliśmy tego dnia są bardzo specyficzne.

51 jest banalnie prosta. Długie odcinki duże wypłaszczenia sama przełęcz Nigra na  wysokości 1688 m.n.p.m. daje przybyszom typowo alpejski łagodny luk. Krówki, łąki, domki na zboczach łagodnych wzniesień. Końcówka za to tej trasy wprowadziła mnie w delikatny wstrząs septyczny. Jak wdać na mapce za miejscowością Tires autor książki a co za tym idzie nasze Zumo kazali zjechać z głównej drogi w jakieś zadupia. Najpierw wylądowaliśmy na końcu drogi w drzwiach stodoły jakiegoś rolnika a potem jechaliśmy wzdłuż rzeki wąwozem na oparach paliwa.

IMG_3300

 

TRASA 50

Na tej trasie należy być czujnym jak waszka. To za sprawą prawie niewidocznego na mapie jeziorka Karersee. Łatwo je przejechać, szczególnie jeśli jedzie się szybko w dół od strony Nova Levante. Teren jest dosyć mocno ogarnięty. Sklep z pamiątkami, parking, kibelki. Za to jezioro i widok jaki roztacza się wokół jest oszałamiający. Kolor wody i odbijające się w niej alpejskie szczyty to raj na ziemi.

IMG_3301

 

TRASA 52

Podobno ta trasa jest najbardziej stroma ale osobiście ja i Yadzia nie potwierdzamy. Owszem jest moment, kiedy leci się głową w dół ale bez przesady ! Umieściłem ją dodatkowo bo warto zaliczyć ze względu na widoki.

IMG_3302

 

TRASA 49

Ostatni odcinek Moto Sella Ronada. Na szczycie Passo Pordoi wierzchołki góry są tak blisko, że właśnie stąd poprowadzono kolej linową na szczyt. Zaliczyliśmy na tej przełęczy sympatyczny obiadek i niesympatyczny kontakt z jakimś niemieckim stworem, który stał na parkingu swoją Royal Star Venture i robił jakieś przycinki, że ten jego zielony grat jest mężem dla naszej Yadźki. Skończony dureń.

IMG_3299

DZIEŃ 6.

Wyprawa w góry. Jak ja nie lubię chodzić ;). Na szczęście wjechaliśmy na szczyt pod podnóże Langkofel koleją linową prawie z pod samego hotelu. Mapka w ręku, których na każdym kroku jest bez liku i w drogę. Na papierze ścieżki wygladają całkiem niewinnie. W rzeczywistości niechcący przeszliśmy łącznie kilkanaście kilometrów. Całe szczęście, że co jakiś czas trafiał się ekskluzywny szałas z browarkiem. Podsumowując, to po pierwsze, popełniliśmy błąd, który nazywa się brak kremu do opalania, (rany bolą przez kolejnych kilka tygodni). Po drugie lepiej iść do góry zamiast schodzić w dół. Po trzecie ośrodki narciarskie armatki i cała ta zimowa infrastruktura zamknięta na cztery spusty robi przygnębiające wrażenie. Ale jeśli już o tym temacie to jedno trzeba przyznać. Zarządzający tym całym sprzętem są mistrzami kamuflażu. Idąc kilka ładnych godzin trzeba się naprawdę wysilić, żeby dojrzeć w śród drzew liny wyciągów lub podpierające je słupy. Starość nie radość i kolana mi wysiadły. Ledwo dolazłem do hotelu.

DZIEŃ 7.

Pora jechać do domu. Przyjęliśmy trasę najszybszą z możliwych, czyli Insbruck Salzburg Wiedeń i tym razem Lednice a nie Mikulov z miłą nieobecną panią właścicielką. Tylko w Lednicy, tym razem był jakiś rozsądny lokal do spania.

Nie pierwszy raz jechaliśmy w tak potwornym upale ale ten, tego dnia był wyjątkowy. Kilka razy wstrzymywały nas autostradowe korki, w których samochodowe, chłodnice, intercoolery i wymienniki od klimatyzacji, zionęły gorącem w naszą stronę bez opamiętania. Postój na stacji benzynowej i niemiecki biker, który jęczał coś zza dystrybutora o drodze do piekieł to kwintesencja  podsumowująca ten dzień. Powrót stał się w związku z tym całkowitym przeciwieństwem drogi w tamtą stronę.

Na miejscu byliśmy koło osiemnastej.

HOTEL MARIO

STRONA HOTELU MARIO

GPS

N48° 48.045′ E16° 48.219′

 

Zrzut ekranu 2016-07-03 o 11.03.59

Hotel jest naprawdę godny polecenia. Usytuowanie tuż koło zamku, własna bardzo dobra restauracja z jak na epokę brązu bardzo dobrym jedzonkiem. No i oczywiście wineczkiem z miejscowych winniczek :).

ZAMEK LEDNICE

N48° 48.076′ E16° 48.326′

Sam zamek bardzo okazały z pięknym parkiem wokół, zrewitalizowany za unijną kasę kilka lat temu, robi naprawdę duże wrażenie.

Kolejny dzień to już długa prosta do domu.

Ogólnie rzecz ujmując po ładnych paru latach wyprawa wreszcie doszła do skutku. To co opisałem powyżej jest fragmentem przejechanych tras i zaznaczeniem tych naprawdę najciekawszych. Spenetrowaliśmy głównie zachodnią i południową stronę Dolomitów i w związku z tym, że nie doszła do skutku przeprawa przez Stelvio, w przyszłym roku już jest plan na wypad pod kryptonimem – Alpen Stage Two (AST) ;). Ten region to głównie przyroda, widoki, asfalt, winkle, mnóstwo braci motocyklistów / motocyklistek i oczywiście włoskie jedzenie.

Każdy motocyklista musi tam być choć raz w życiu ! A Ducatista na Sella nawet kilka razy ;))

DROBNA GALERYJKA

 

  • |