Albańskich klimatów ciąg dalszy czyli zwierzyniec na ulicach.

Jest kolejny dzień, już sam nie wiem który.

Postanowiłem, że jest to przed ostatni odcinek, który relacjonuje przebieg naszej wyprawy do Albani i Macedonii. Będzie długi męczący i ziejący bylejakością.

A zatem,

Ruszyliśmy z tego słynnego miejsca, w którym sąsiad sąsiadowi strzela w łeb z pistoletu i serpentynami wijącymi się na brzegach urwisk noga za nogą przemieszczaliśmy się w kierunku jakiejś tam cywilizacji. Po drodze opisywane poprzednio przydrożne kapliczki symbolizujące umarłych w drodze w ilościach hurtowych i my pomiędzy nimi a przepięknymi okolicznościami przyrody. Co ja tu będę opisywał. Wystarczy popatrzeć na fotki z galerii i sami zrozumiecie w czym rzecz.

Po kilku godzinach drogi dotarliśmy do całkiem sporego miasteczka, w którym należało po pierwsze wyjąć kasę z bankomatu a po drugie zrobić zakupy. Miasteczko nie napawało optymizmem i nie było w rzeczy samej kurortem, za to obnażało to co najbardziej esencjonalne w albańskiej rzeczywistości. Bida z nędzą, śmieci, grzebiący w kontenerach na odpady ludzie, dziwne pojazdy zaprzężone w osiołki lub konie, samochody bez świateł, kurz i trzoda na ulicach. Warto obejrzeć zdjęcia ponieważ udało się nam uchwycić kilka charakterystycznych smaczków małomiejskich klimatów.

Znów zjazd z asfaltu kolejna kamienista droga w górę i muszę przyznać, że był to zdecydowanie najlepszy odcinek pod względem krajobrazowym na całym wyjeździe.

W najwyższym punkcie trasy pięknie położony lokalny barek. Przerwa na kawkę, obiadek z konserwy i jedziemy dalej.

Na koniec drogi niespodzianka. Przewodnik zatrzymał całą naszą kawalkadę przed niewielkimi zabudowaniami przez radio kazał się wypakować z aut i ustawić się grzecznie w kolejce do wejścia jakiejś różowawej obskurnej budowli. Okazało się, że wewnątrz znajduje się browar. Ale nie w formie butelek czy niedajpanieposze puszek tylko normalnego browaru w sensie wytwórni. Na tym koniec, bo wiadomo co było dalej.

To znaczy nie koniec, bo z tych gór trzeba było jakoś zjechać i dostać się na camping. Już na dole grupa rozdzieliła się na dwie części. Jedna pojechała oglądać jakąś stertę kamieni, która była kiedyś wenecką fortecą a druga ilościowo skromniejsza, która widziała już wszytkie fortece miała w planie dojechać jak najszybciej na nocleg. My, którzy widzieli już wszystko, jechaliśmy jako ostatnie auto w kolumnie. Nawigacja włączona, Krzysiu wytycza trasę, ciśniemy jeden za drugim. Nagle zjazd z asfaltu na ubitą piaszczystą drogę. Nie muszę opisywać, bo chyba się domyślacie, jakie tumany kurzu wzbija w górę jadący szybko samochód terenowy. Nas było czterech samochodów terenowych. Po stu metrach wszyscy włączyli wszystkie dostępne pod ręką światła a po kolejnych stu jazda była możliwa tylko na przyrządy czyli na Krzycha H. Polegało to na tym, że na ekranie nawigacji było widać przecznice i to czy droga jest prosta czy skręca. Kilkanaście metrów przed sobą widziałem światła przeciwmgłowe z Jeepa i nic więcej. Jechaliśmy tak 90 km/h !! Nagle na mapie pojawił się dziwny uskok drogi. Taki wężyk, w prawo, w lewo potem trochę prosto i znów lewy prawy. Trudno było ocenić co jest przed nami, ale wszyscy przez radio dogadaliśmy się, że ryzykujemy i jedziemy przez to coś, choć Krzychu Hołowczyc zdecydowanie tego odradzał. Prędkość nie spada, ostro w prawoooo ostrooo w leeeeewwwoo i ogień. Droga nagle zmieniła się z piachu w asfalt wizja powróciła i wtedy okazało się, że zasuwamy przez środek ogromnego cmentarza. Teraz problem był taki, że jak już wpadliśmy na ten cmentarz to musimy przez niego przeskoczyć jak najszybciej, żeby nam tubylcy bramy nie zamknęli w celu uwięzienia.

Udało się ! dojechaliśmy do campingu.

Następny dzień, to szybka zbiórka i przelot po asfalcie w okolicę zapory. Na tej konkretnej jest umieszczona elektrownia wodna i port dla promu wycieczkowego.

No i teraz będzie przykład tego, że tam trudno znaleźć kogoś, kto myśli o tym co robi. Choć może myśli tylko i tak bez sensu.

Wjazd na prom wygląda tak :

Przed zaporą znajduje się olbrzymia pusta przestrzeń. Przez górę przewiercony jest tunel, który ma z kilkaset metrów długości a jego koniec jest już po spiętrzonej stronie zapory. Znajduje się tam mikroskopijny jak na port placyk/parking jakiś sklepik kasa i coś co ma przypominać restaurację. Tunel ma szerokość, która w praktyce uniemożliwia wyminięcie się dwóch samochodów. Czyli co ? wszyscy pakują się oby dalej tunelem. Jakiś koleś parkingowy upycha samochody na żyletki gdzie się tylko da na tym mini parkingu, no bo jak przypłynie prom, z którego będą musiały zjechać inne auta, to zablokowany tunel skutecznie uniemożliwi jakikolwiek ruch. Sajgon, krzyki, klaksony, wychodzenie przez okna lub szyberdachy !

A gdyby tak na początku tunelu postawić szlaban ?! (światła i tak nie zdadzą egzaminu bo tam jeździ się na czerwonym), to by wszyscy grzecznie poczekali, aż prom się opróżni i w spokoju załadowali by się na niego bez nerwów.

Rejs fajny, tylko w tym kanionie tak potwornie wieje, że wyjście na pokład może się skończyć oberwaniem głowy na wysokości tyłka.

Po drodze można podejrzeć domostwa i wioski, w których toczy się beztosko życie kiedyś górali a teraz rybaków.

Zjazd z promu nie był już tak ekstremalnie ekscytujący. Droga w góry na kolejny nocleg okazała się prosta i równa jak stół ponieważ w zeszłym roku położono na niej nowiuśki asfalcik. Pewnym utrapieniem było tylko wszechobecne bydło łażące we wszystkich możliwych kierunkach.

  • |