Uczestnicy: Marlena, Maleństwo (Yamaha Royal Star Tour Delux) i Robert
Czas trwania: 8 dni (od 31.05.08 do 7.06.08)
Trasa: Warszawa, Świnoujście, Ystad, Oslo, Gol, Lofthus, Sauda, Stavanger, Kristiansand, Hirtshals, Frederikshavn, Kopenhaga, Świnoujście, Warszawa
Ilość kilometrów: 3450
Średnie spalanie: 6,5 l/100km
Ilość paliwa: 225 l.
Koszt całkowity: ca. 4000 PLN (wyżywienie z Polski, przede wszystkim zupki chińskie i sucha Krakowska), oczywiście wliczając transport morski.
Przykładowe ceny w Norwegii: kanapka z krewetkami w przeliczeniu 40 pln, piwo na campingu 25pln za 0,5l, benzyna 94 po około 5 pln (ceny makabrycznie wysokie!!!!!!)
Tym razem nasz wyjazd a właściwie jego kirunek nie był jasny do momentu wyjazdu z naszego garażu. Od kilku tygodni mieliśmy śmiały plan na dwie pętle wokół austryjackich Alp. W zasadzie chcieliśmy polatać po górkach z ukrytą misją znalezienia jakiejś fajnej mety na ferie zimowe. Niestety plan pokrzyżowała nam zła pogoda. Już na kilka dni przed wyjazdem zdaliśmy sobie sprawę, że na sucho nie uda nam się przebyć większości trasy. Szybka decyzja w sobotę rano i wdrożenie planu awaryjnego – „Norwegia w wersji minimalnej”. Wersja minimum zakładała osiągnięcie poziomu najdalej wysuniętego na zachód punktu Norwegii, czyli miasta Bergen.
1 Dzień (31.05.08)
Pierwszy dzień, to jedna wielka walka z czasem i polską drogową rzeczywistością. Po przebiciu się przez Warszawę i trasę katowicką wpadliśmy na autostradę ze Strykowa do Tomyśla. Ten odcinek przejechaliśmy dosyć szybko i sprawnie ale dalej było już znacznie gorzej. Nasz cel na ten dzień to terminal promowy w Świnoujściu. Cały problem polegał na tym, że nie wiedzieliśmy, czy w ogóle załapiemy się na transport na drugą stronę Bałtyku, bez wcześniejszej rezerwacj. Na miejscu okazało sie, że oczywiście z miejscem na ustawienie moto w ładowni nie ma żadnego problemu ale o spaniu w normalnych czyli łóżkowych warunkach nie mamy co liczyć. Bilety kupione, godzina meldunku na promie znana, a my na promik do Świnoujścia w poszukiwaniu jakiś map, przewodnika czy czegoś, co w jakiś sposób nas pokieruje na nieznanej ziemi. Niestety godzina osiemnasta w sobotę to czas, w którym nie można załatwić zbyt wiele. Kupiliśmy mapy i cudem ostatnią sztukę jakiegoś dziwnego przewodnika po Norwegii. Wszystko to wraz z ostatnim tankowaniem na stacji Orlenu przy terminalu. Kolacyjka w barze lekkie zakupy w markecie i jazda. Tu muszę nadmienić, że motocykliści jako pasażerowie promów, są w wielce uprzywilejowanej sytuacji. Po pierwsze na całej trasie przepraw promowych nigdy nie staliśmy w kolejce. Zawsze wpuszczani i wypuszczani z pokładu promu poza kolejką. Po drugie załoga jest zawsze chętna pomóc w przechowaniu bagaży w bezpiecznych zakamarkach statku. Ponieważ na prom Wawel ze Świnoujścia wjechaliśmy jako jedni z pierwszych to po szybkiej instrukcji od jakiegoś oficera stanęliśmy przed recepcją w kolejce po miejsce w kajucie. Całe szczęście że mieliśmy numer 6 i po odbiciu od nabrzeża dostaliśmy to co chcieliśmy. W przeciwnym wypadku czekałaby nas noc spędzona w towarzystwie chyba pół setki cyganów jadących do któregoś ze skandynawskich państw w celu wróżenia z ręki 😉
Nocleg:
2 Dzień (01.06.08)
Drugi dzień spędziliśmy praktycznie na jeździe po szwedzkiej autostradzie. Ograniczenie prędkości, niewielki ruch i piękna pogoda. Po drodze fajnie położony Goteborg i wreszcie nasz cel na ten dzień, pierwszy camping w Norwegii. Po wielkich trudach, które były spowodowane niezbyt dokładnymi wskazaniami GPSu, trafiliśmy wreszcie na miejsce noclegu. Okolica bardzo ładna, już dosyć mocno pofałdowana z zejściem do plaży nad mini fiordem. Po odleżeniu na rozgrzanych kamieniach drogi zjedliśmy kolacyjkę i położyliśmy sie spać o dość wczesnej porze.
Nocleg:
3 Dzień (02.05.08)
Trzeciego dnia w programie Oslo i przejazd w okolice Bergen. Specjalnie tego dnia zerwaliśmy się rano, żeby starczyło czasu i sił na dojazd do celu. Ponieważ od naszego campingu do Oslo dzieliło nas ok. 120 km autostrady, docisnęliśmy trochę tempa i po odstaniu swojego w korku przed miastem, zaparkowaliśmy tuż przed ratuszem w samym centrum miasta. Miasto jak widać na zdjęciach jest bardzo urokliwe, położone nad zatoką z dość ciekawą zabudową. Obeszliśmy samo centrum wokół na własnych nogach, kupiliśmy pamiątki dla rodziny i ruszyliśmy na północ drogą numer 7. Już po kilkudziesięciu kilometrach, krajobraz jak z bajki. Pola z jeszcze żółtymi dmuchawcami, łąki z soczystą zielenią i szare skały wiszące tuż nad drogą. W oddali widać było co jakiś czas płaty śniegu na szczytach gór, a my na drodze, która nie wykazywała skłonności do bycia prostą. Najpierw dziesiątki, potem setki a na końcu tysiące zakrętów. Droga raz wznosiła się stromo pod górę, żeby nagle ostrymi serpentynami opaść w dół. Rwące rzeki i wodospady, po prostu super. Na naszej drodze spotkaliśmy dziwne domki w górach, które rozsiane na dużej przestrzeni stwarzały dosyć irracjonalne wrażenie. W okolicach miasta Gol nie czynny już z racji pory roku dosyć duży ośrodek narciarski. Tankowanko lekkie problemy z płatnością kartą i ruszamy dalej. W ciągu kilkunastu kilometrów nastąpiła tak diametralna zmiana pejzażu, że w pewnym momencie wokół nas widać było tylko wielkie połacie śniegu i lodu. Widoki jak na pocztówkach z Grenlandii. Zamarznięte jeziora i co jakiś czas przy drodze szałasy dla zagubionych w drodze. Myśleliśmy, że taki hardcore będzie może przez 15 może 20 kilometrów. Nie przebieraliśmy się w żadne cieplejsze ciuszki pomimo, że temperatura powietrza spadła mocno poniżej 10 stopni. Ale jak sie potem okazało droga wiła się tak prze przeszło 50 kilometrów !!
Po przebyciu takiego dystansu droga opadając zaprowadziła nas nad cudowny fiord. Wysokie na blisko 1600 metrów góry, granatowa woda i wszechobecne wodospady. Kurs na camping i już po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do super miejsca jak zwykle polecanego przez ADAC. W recepcji Polak, więc dostaliśmy najlepsze miejsce na campingu do spędzenia nocy. Był to najbardziej na północ wysunięty punkt naszej podróży. O północy mogliśmy podziwiać namiastkę słynnej białej nocy, dzięki której można bez trudu poruszać się w lekkim tylko półmroku.
Zwiedziliśmy:
Nocleg:
4 dzień (03.06.08)
Rano śniadanko i w drogę. Poprzedniego dnia, poinstruowani przez miłego pana z recepcji zmieniamy nieco plan i ruszamy na południe w kierunku Stavanger. Cel na ten dzień to słynna i umieszczana na okładkach wszystkich przewodników po Norwegii skała wznosząca się 600 metrów ponad powierzchnię fiordu. Jechaliśmy tam prawie cały dzień ponieważ odległość była dosyć duża. I tak jak już od kilkuset kilometrów same zakręty i tunele. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że było ich nie tysiące a miliony. Tylna opona jęczy, nam gorąco a na drodze co jakiś czas pojawiająca się przeprawy promowe. Specjalnie w połowie trasy zboczyliśmy, aby przejechać przez opisywaną w przewodnikach drogę 520. Tego już nie da się opisać trzeba to przejechać. Właściwie nie jest to droga a momentami dróżka która bardzo stromo pnie się wysoko w góry. Opisywana jako jedna z wielu tras widokowych i bezsprzecznie taką jest. Kozy na drodze i zaspy śniegu, wzdłuż drogi 40 centymetrowy murek udający barierkę, no po prostu czad ! Tyczki, które widać na fotach mają faktycznie po 6 metrów wysokości i zimą wyznaczają kurs jazdy pługa. Po opuszczeniu tej fantastycznej okoliczności przyrody po kilku godzinach dotarliśmy do Prekestol (najdroższego i najbrzydszego campingu na świecie). Zaletą tego miejsca jest to, że jest najbliżej trasy nad słynne urwisko. Rozbiliśmy prędziutko obozowisko przebraliśmy się w lekkie ciuszki i klapki, wsiedliśmy na brykę i podjechaliśmy jeszcze 3 kilometry do początku szlaku. Moto na parkingu a my w drogę. Drogę przez mękę jak się potem okazało. Słusznie schodząca z góry Niemka powiedziała że „ nigdy więcej”. Gdyby wyprostować tę trasę miałaby dokładnie 6 kilometrów ! Ale widok na końcu wynagradza wszystko. Sześciuset metrowe urwisko i fantastyczny widok z góry. Schodzenie w dół wcale nie było łatwiejsze ale jakoś udało się przeżyć tę wyprawę. Powrót na camping i najdroższe piwo Haineken na świecie, po 35 zł 0,33 L !!!!!!!
Zwiedziliśmy:
Nocleg:
5 Dzień (04.06.08)
Kolejny dzień to podróż na najbardziej na południe wysunięty skrawek Norwegii.
To właśnie z Kristiansand musimy złapać prom do Danii. W połowie dnia góry stały się coraz mniejsze a droga przestała straszyć winklami. Po drodze napotkaliśmy pierwszą i zarazem ostatnią zasadzkę policyjn,ą z radarem w roli głównej. Dobrze że jadący z naprzeciwka biker ostrzegł nas, bo mogło być nieciekawie. W Skandynawi funcjonują najwyższe w europie stawki za wykroczenia drogowe. Przeginamy o 40 km/h i idziemy siedzieć w zimnej celi, niestety. W Kristiansand bez problemu trafiliśmy na terminal promowy a po zakupie biletów podjechaliśmy coś zjeść i odpocząć po prawie całym dniu jazdy. Zaokrętowanie jak zwykle w przypadku motocyklistów przebiegło w błyskawicznie, potem zaledwie trzy godzinki na pokładzie Super Speeda i Dania. Na campingu w Saeby obkupiliśy się dosyć mocno, bo ceny w Danii bardzo mocno odbiegają od norweskich realiów. Miejsce pod namiocik dostaliśmy super, prawie na samej plaży. Marlena zorganizowała uroczystą kolację i nawet nie zauważyliśmy kiedy zakończył się ten dzień 🙂
Nocleg:
6 Dzień (05.06.08)
Dania to bardzo fajny kraj, płaski, zielony, pachnący jak jedna wielka polska wieś czyli tym co wylatuje krowie z pod ogona. Wyjechaliśmy na całkowitym luziku, ponieważ kolejny cel to Kopenhaga. Trochę autostradą, trochę po normalnych drogach trafiliśmy znów na kolejny Kemping. Po drodze wiszący most nad Bałtykiem i niesamowity widok na przepływające dołem statki.
Nocleg:
7 Dzień (06.06.08)
Kolejny dzień to zwiedzanie Kopenhagi. Po zaparkowaniu moto na podziemnym parkingu przy terminalu promowym wybraliśmy sie na podbój miasta. Z przewodnikiem w ręku przeszliśmy wzdłóż nabrzeża i oczywiście zrobiliśmy sobie obowiązkowe zdjęcie ze Syrenką w tle. Dalej centrum ze wszystkimi jego atrakcjami. Katedra, zamek królewski i wszechobecne rowery. Tu uwaga dla wszystkich ONI NIE MAJĄ BANKOMATÓW !!! Nawet za kanapkę na ulicy płaci sie kartą co dla nas było nie małą niespodzianką. Jedzonko na centralnym deptaku miasta i spokojny powrót w okolice terminala zaplanowaliśmy drogą przez świetnie zachowany fort broniący dostępu do portu. I znów jak już wcześniej bywało ustawiliśmy sie jako pierwsi do odprawy promowej. I tu niespodzianka ! Przypłynął po nas mój ulubiony i znany z dzieciństwa prom Pomerania. Po zaokrętowaniu człowiek przenosi się natychmiast w czasy Edwarda Gierka. Zapach obsługa i wyposażenie żywcem wyjęte z poprzedniej epoki. Stewardzi raczący pasażerów żenującymi dowcipami, fasolka po bretońsku, sklep a la Pewex i ten zapach spalonej ropy pod pokładem. Szczęście, że kajuty i koje były czyste i wygodne.
Nocleg:
8 Dzień (07.06.08)
Po spokojnym rejsie zjechaliśmy z promu na znany nam z przed tygodnia Terminal w Świnoujściu. Przed nami znów stała otworem droga przez mękę polskich bezdroży.