MOTO SZKOCJA 2006

LINK DO GLERII

Uczestnicy: Marlena, Maleństwo (Yamaha Royal Star Tour Delux) i Robert

Czas trwania: 11 dni (od 09.06.06 do 19.06.06)

Trasa: Warszawa, Weida, Ostenda, Calais, Londyn, Stonehenge, Brodway, Aberfoyle, Inverness, Apleccross, Aberfoyle, Edynburg, York, Folkstone, Ostenda, Weida, Warszawa

Ilość kilometrów: 6 513                    

Średnie spalanie: 6,5 l/100km

Ilość paliwa: 423 l.

Koszt całkowity: ca. 5000 PLN (wyżywienie z Polski, przede wszystkim zupki chińskie)

Przykładowe ceny w Wielkiej Brytanii: woda mineralna 2 F., kanapka 3 F, paliwo ca. 1F/l (okropnie drogo!!!!!!!)

Przygotowania, a właściwie rozmowy na temat trasy na rok 2006 rozpoczęły się wkrótce po powrocie z rajdu po krajach nadbałtyckich. Praktycznie od samego początku było wiadomo, że będzie to kierunek północny. Braliśmy pod uwagę Nordkapp z przyległościami lub Szkocję.

Z różnych przyczyn, na kilka miesięcy przed wyjazdem zdecydowaliśmy, że tniemy właśnie na północ Wielkiej Brytanii.

Chyba stało się to tradycją, że pokonamy tę trasę tylko w swoim towarzystwie. Przed wyjazdem zmuszeni byliśmy do kupienia dla Marleny kompletnego ubrania odpornego na deszcz i niskie temperatury oraz nowych śpiworów, wytrzymujących temperatury do 0 stopni. Lektura źródeł internetowych oraz różnego rodzaju periodyków nie napawała optymizmem, jeśli chodzi o pogodę na naszej trasie.

1 Dzień (09.06.06)

Po zapakowaniu naszego Maleństwa pełnym ekwipunkiem (50 kg) wyruszyliśmy spod Marleny firmy o godzinie 12 w południe. Piękna pogoda, super nastrój i droga w kierunku polsko – niemieckiego przejścia granicznego w Zgorzelcu. W czasie jazdy przypomniało nam się o jednym niezapłaconym rachunku, ale krótka wizyta u naszego kolegi Jamiego z Kępna w celu wykorzystania jego kompa załatwiła sprawę.  Do granicy jakoś dotarliśmy  a potem już tylko perspektywa gładkiej jak stół autostrady E40. Pierwszego dnia nocowaliśmy w miasteczku Weida (Niemcy), na campingu o tej samej nazwie. Dotarliśmy do niego około 21 więc rozbijanie namiotu odbywało się już w zapadających ciemnościach. Marlena porozmawiała trochę z właścicielem campingu o nadchodzącej konfrontacji Polska – Niemcy i po 22 zawinęliśmy się w nasze śpiworki. Ten dzień zamknęliśmy wynikiem 800 km.

Nocleg:

2 Dzień (10.06.06)

rozpoczął się od wizyty w campingowym sklepiku, potem śniadanko, zwijanie majdanu i jazda do autostrady. Najnudniejsza jazda na świecie. Zapięty tempomat na prędkości 130 i odliczanie odległości pomiędzy stacjami benzynowymi. Minęliśmy gdzieś po drodze granicę Niemiecko – Belgijską i natknęliśmy się  na pierwszy problem na belgijskim Shellu, gdzie stacja przy autostradzie jest automatyczna a nie kumająca w żadnym normalnym języku panienka siedzi jak karp za szklanymi i chyba kuloodpornymi ścianami. Trochę zamieszania z tankowaniem drobne zakupy i grzejemy dalej. Około 20 dotarliśmy do Ostendy. Po drodze Marlena zaliczyła drzemkę przy autostradzie. Na zmęczenie nie pomagał już nawet wypijany litrami Red Bull. W tym miejscu nocowaliśmy dwa razy na campingu nie rekomendowanym przez ADAC. I to od razu dało się we znaki. Dziwne nie otynkowane toalety prysznice na żetony i cienkie piwo w barku. Pan właściciel, mówiący w jakimś bliżej nie określonym narzeczu skasował nas na 12 Euro i wskazał kawałek trawnika powierzchni 40 metrów kwadratowych. Krótka wizyta na plaży morza północnego i luli.

Nocleg:

  • Camping Bruxelless Ostenda (Belgia)

3 Dzień (11.06.06)

Tego dnia zerwaliśmy się trochę wcześniej niż normalnie, ponieważ mieliśmy rezerwację na przejazd Eurotunelem (pociągiem pod kanałem La Manche). Ostendę od Cale dzieli 70 km, więc w ciągu nie całej godziny byliśmy na miejscu. Krótkie motanie przy szlabanie i już po kilku minutach staliśmy jak wazony w pełnym słońcu w towarzystwie 2 Holendrów i 2 Irlandczyków, czekając na swoją kolej. W końcu wjazd do wagonu i jazda. Pociąg jedzie 30 minut w bardzo wolnym tempie. Jego prędkość nie przekraczała chyba 50 km/h. Po tamtej stronie stres. Lewostronny ruch. W zasadzie w głowie jedno hasło „ do lewej, do lewej, do….” Nie ma to jak chusteczka, przywiązana do lewej strony kierownicy, która miała przypominać o trzymaniu się właśnie tej strony. Ale nie taki diabeł straszny. Po przejechaniu paru kilometrów i minięciu kilku rond ta nienormalna jazda stała się całkiem znośna. Po dwóch dniach w ogóle nie zwracałem na to uwagi. W zasadzie na całej trasie po WB tylko dwa razy poszedłem na czołowe, więc chyba nie jest źle.

Postanowiliśmy z racji wczesnej pory wjechać do Londynu. Londynu przypominającego Madryt (30 st. C) Dzięki nawigacji GPS było to dziecinnie proste. Przejechaliśmy po słynnym Tower Bridge i zaparkowaliśmy pod parlamentem, żeby zrobić sobie parę fotek pod Big Benem. Spotkaliśmy tam bardzo miłego czarnego kierowcę piętrowego autobusu, który zatrzymał ruch na całej ulicy, żeby z nami pogadać. Dziwne, że nikt go nie otrąbił i ludzie siedzący w środku nie nawsadzali mu od różnych, ale tam chyba to normalne, że ludzie są wyluzowani maksymalnie. Kilka fotek i kolejny cel, Bakingham. Kręciliśmy się w kółko w tym upale, żeby znaleźć jakiś strzeżony parking. Ale gdzie tam, żadnego parkingu ani śladu. Przejechaliśmy przez plac przed pałacem dwa razy, zaczepiając przy tym panią policjantkę. Ta oświadczyła, że ponieważ sama nie prowadzi to nie wie gdzie można postawić motocykl. Zrobiliśmy jeszcze jedną rundę  i zatrzymaliśmy się koło jakieś bramy, za którą stało parę autokarów. Natychmiast zauważył nas policjant i na pytanie czy możemy tu zaparkować, zrobił wielkie oczy i wypłoszył się strasznie. Stanowczo odmówił i oświadczył, że jesteśmy w strefie zakazu parkowania. Jak się później okazało, chcieliśmy zaparkować w Scotlandyard. Kilkadziesiąt metrów dalej postawiliśmy Maleństwo na ulicy, zdjęliśmy z niego co cenniejsze rzeczy i ruszyliśmy na spotkanie królowej. Obeszliśmy pałac  zrobiliśmy trochę zdjęć i ruszyliśmy przez Londyn w kierunku Stonehenge. Droga była początkowo autostradą, potem drogą ekspresową, by przeistoczyć się w końcu w normalną drogę lokalną wijącą się pomiędzy zielonymi wzgórzami południa Anglii. Po pokonaniu jednego ze wzniesień ujrzeliśmy w oddali to, co znamy dobrze z widokówek i kalendarzy. Kamienny krąg robi niesamowite wrażenie. Stoi na wysokim wzniesieniu, z którego widać cała okolicę. Szare głazy ustawione jeden na drugim przypominaj mistyczną świątynię.  Odgrodzono je linką, żeby przypadkiem nie wymalować na nich jakiegoś grafitti. Tradycyjnie fotki i zjazd na angielskie wiejskie dróżki na nocleg. Droga super, wyłaniające się z za każdego zakrętu typowe angielskie domki rozsiane wśród zielonych lasów i pachnących łąk. Dojechaliśmy nieco umordowani do miasteczka Brodway i   za skarby nie mogliśmy trafić na właściwy camping. GPS zwariował i dopiero człowiek z campingu „not for tent’s” wskazał nam właściwą drogę. Miejsce super. Drzewa , przystrzyżona trawka,  pełna kultura.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

4 dzień (12.06.06)

Ten dzień przywitał nas burzą. Myśleliśmy, że właśnie zaczyna się typowa dla tego regionu pogoda. Ale nic z tego. Polało się trochę z nieba, zagrzmiało i znów wyszło nam na spotkanie słońce na tle błękitnego nieba. Po spakowaniu majdanu ruszyliśmy przez kałuże do pierwszego napotkanego bankomatu w celu uzupełnienia zapasu gotówki. I tu mały wypadek.  Podjeżdżając pod bankomat najechałem sobie po raz drugi w życiu na łydkę podnóżkiem pasażera i najzwyczajniej w świecie zaczęliśmy się przewracać. Ja usiłowałem wyłączyć zapłon a wisząca mi na plecach Marlena trzymała mnie kurczowo za rękę, uniemożliwiając zrobienie czegokolwiek. Po kilku sekundach zaczęła wzywać pomocy w kierunku jakiegoś starszego Anglika,  który przechodził obok nas czytając gazetę. My tu normalnie dramat a gość pełen luz, uśmiechnął się, pokazując całą swoją śnieżnobiałą sztuczną szczękę. Pozbieraliśmy się z gleby i tak zaczęliśmy  4 dzień wyprawy. Tego dnia miał nastąpić ostateczny atak na Szkocję. Troszkę po autostradzie, troszkę po wiejskich drogach, mijając po drodze Glasgov,  dotarliśmy na pięknie położony camping. Miła pani w recepcji zaproponowała nam najlepsze miejsce na wzniesieniu, z którego roztaczał się fantastyczny widok na okolicę. Zjedliśmy jak zwykle po zupce chińskiej i zapadliśmy w błogi sen.

Nocleg:

  • Camping Trossachs Park w m-c Aberfoyle (Szkocja)

 5 Dzień (13.06.06)

Rano, po zapakowaniu wszystkiego i ruszeniu z tylnego koła zaczął dobiegać  przedziwny dźwięk. Ni to chrupanie ni to zgrzytanie. Ze sporym nerwem zrobiliśmy kilka zdjęć pod czarną wiszącą nad parkiem narodowym skałą i ruszyliśmy w kierunku Iverness. Po kilkunastu kilometrach, chyba po rozgrzaniu koła, skrzypienie umilkło a my dotarliśmy do brzegów najpiękniej położonego i zarazem największego jeziora, choć nie najbardziej znanego – Loch Lomond.    Objeżdżając jezioro główną drogą na północ zaczęliśmy powoli wjeżdżać w polodowcową dolinę która kończyła się jeziorem Lochness. Wąska droga wiła się a my mijaliśmy coraz wyżej położone wioseczki. Fioletowo kwitnące rododendrony zielona trawa i błękitne niebo, po prostu cudo. Za miastem  krajobraz zaczął robić się coraz bardziej surowy. W pewnym momencie zaczęły nas otaczać kończące się w chmurach wierzchołki gór porośniętych trawą a gdzie nigdzie wystające z ziemi białe i szare głazy. Na drodze pojawiło się bardzo dużo takich jak my, podróżujących na dwóch kołach turystów. Po kilkudziesięciu kilometrach na brzegu tej surowej doliny, dostrzegliśmy  małe samotnie stojące domki, jeziora a pośród nich wałęsające się barany i kozy. Takie sielskie obrazki towarzyszyły nam do samego Lochness. Samo jezioro zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Strome skaliste brzegi i ciemno granatowa woda o głębokości przekraczającej 200 m. Nad jego brzegiem podziwialiśmy ruiny zamku Urguhart, który jest najlepszym miejscem do wypatrywania potwora. Oczywiście widzieliśmy go a on po zawarciu bliższej znajomości zaczął nam jeść z ręki. Dotarliśmy późno po południu do Iverness, które jest największym siedliskiem ludzkim na północy Szkocji.. Nasz camping znajdował się jeszcze nieco dalej na wschód. Zameldowaliśmy się tam kilkanaście minut później. Piwko, zbieranie  muszelek na plaży dla naszego dziecka, widok na fiordy po drugiej stronie zatoki i czas spać. Następny dzień to wyprawa do najbardziej odludnych części tego kraju.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

  • Camping Loch Loy w m-c Nairn (Szkocja)

6 Dzień (14.06.06)

Tylne koło znowu trzeszczy a my mamy przed sobą 300 kilometrów lasów gór i żywego ducha. Telefon do Jamiego, który uspokoił nieco nasze obawy co do koła i  jedziemy. Naszym celem stały się upragnione szkockie fiordy. Droga jak marzenie, tylko jakby coraz węższa. W pewnym momencie szeroka na jeden samochód Co jakiś czas dla nadjeżdżających z przeciwka pojawiały się małe zatoczki umożliwiające wyminięcie dwóch pojazdów. Nagle po wypadnięciu z za jednego z zakrętów trafiliśmy na pewnego jegomościa w pickupie, który postawił nam przed nosem znak stop.

Facet wyglądał jak żywcem wyjęty z amerykańskiego filmu. Kapelusz ciemne okulary i guma do żucia. Wyjaśnił nam w paru słowach, że droga będzie zamknięta przez przynajmniej 10 minut z powodu reanimacji nawierzchni po zimie. Pogadaliśmy z nim na temat naszej trasy a on stanowczo odradził nam ostatni jej fragment czyli przełęcz na półwyspie Applecross. Sami jako robotnicy drogowi boją się tam podjeżdżać bo droga przyjmuje tam nachylenie 40%. Ruszyliśmy po kilkunastu minutach dalej w kierunku coraz większego odludzia. W baku paliwa na 200 kilometrów na mapie żadnych stacji. Policzyłem najdalszy punkt drogi, tak żeby w drodze powrotnej dotrzeć do najbliższej stacji benzynowej. Widoki zapierające dech w piersiach. Fiordy, granatowa woda, wdzierająca się w ląd.  Barany wałęsające się na potęgę pod naszymi kołami, zielono-szare wzgórza i żywego ducha wokół nas. Zdjęcia kilka ujęć kamery i wracamy z powrotem z najdalszego osiągalnego miejsca czyli półwyspu Appllecross. Kierujemy się tym razem trasą w kierunku miasteczka Fort William, aby obejrzeć po drodze zamek Eilean Donan. Dotarliśmy do niego po kilkudziesięciu minutach jazdy. Zamek jak z bajki. W ciągu ostatnich paru lat stanowił plan zdjęciowy dla paru kasowych produkcji filmowych, między innymi jednemu z filmów z Jamesem Bondem. Na parkingu pogadaliśmy z pewnym starszym małżeństwem, które na dwóch motocyklach wybrało się w podróż wokół Szkocji. Pozachwycali się mocno Polakami, że niby tacy pracowici i mili i zawinęli się w swoją stronę. Na resztkach paliwa zaczęliśmy szukać jakiejś stacji benzynowej. I tu lekki problem. Benzyna na północy kosztuje jak chce. Na normalnych drogach nie przekraczała ceny 93 pensów za litr. Tam gdzie zaczynało nam jej brakować zgodnie z prawem ekonomii (rzadkości zasobów) cena osiągała nawet 1,25 funta. Czyli na nasze ponad 7 złotych !!! Jako znana sknera poszedłem na całość i zaryzykowałem jeszcze kilkanaście kilometrów. No i udało się, dojechaliśmy do Shela z paliwem za „normalne” pieniądze batonikami i coca colą. Dalsza droga to znana nam już dolina Glen Coe i camping w Aberfoyle. Dotarliśmy do campingu późnym popołudniem kompletnie wykończeni. Pozostało nam jeszcze tylko rozbicie namiotu i walka z hordą meszek, które nie są czułe na przywiezione przez nas polskie środki owadobójcze. Obejrzałem jeszcze w towarzystwie paru Anglików tą żenadę w wykonaniu Polskich orłów Janasa i udałem się za swoją żoną na zasłużony odpoczynek.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

  • Camping  Trossachs Park m-c Aberfoyle (Szkocja)

7 Dzień  (15.06.06)

Wstaliśmy jakoś później niż normalnie. Oczywiście koło dalej piszczy, ale co tam, zastosowana metoda WGR ( Weź Głośniej Radio) luzowała trochę moje przygnębienie. Tego dnia w planie zamek Stirling Edynburg. Ten pierwszy wybudowany na 80 metrowej skale z fantastycznym muzeum wojska i zrekonstruowaną kuchnią z przed kilkuset lat. Większa część zamku znajdowała się w renowacji ale i tak warto było wydać tych parę funtów na jego zwiedzanie (parę?? – całe 12 od łba). W Edynburgu zamek, z przepiękną panoramą miasta ulicą Royal Mile, pomnik Scota zrobił na nas ogromne wrażenie. Oczywiście jak wszędzie na naszej drodze tak i tu mieliśmy poważny problem ze znalezieniem strzeżonego parkingu, tak aby można tam było pozostawić nasz cały dobytek. W coraz większej duchocie musieliśmy wędrować z kaskami i w kurtkach. Dotarliśmy do campingu znowu wieczorem.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

  • Camping Waren m-c Warenmill (Anglia)

8 Dzień (16.06.06)

Rano okazało się, że z nasypu przy naszym namiocie rozciąga się przepiękny widok na morze i widoczne w tle zamczysko. Oczywiście zwinęliśmy się nieco żwawiej i skierowaliśmy się w jego kierunku. Był to zamek Bamburgh. Zwiedziliśmy go nadprogramowo. Było trochę za wcześnie, więc nie udało się wejść do środka. Obeszliśmy sobie całe wzgórze zamkowe na piechotę, zahaczając przy tym kawałek piaszczystej plaży.  W planie mur Hadriana, wybudowany w 23 w n.e. przez Rzymian. Nie mogliśmy przez parę minut do niego trafić pomimo nawigacji GPS. Jakiś las potem most i nagle jest ! Robi  nieprawdopodobne wrażenie. Od razu nasuwa się pytanie po co budować wysoki na pięć metrów mur na takim odludziu ??? Ludzie w tamtych czasach myśleli w trochę  innych kategoriach, więc z podziwem zwiedziliśmy resztki tego co po nim pozostało. Fascynują nas takie budowle sprzed kilku tysięcy lat. Od razu przypomniał nam się Egipt i oczywiście Stonehenge. Jadąc w kierunku Yorku trafiliśmy na całe kolumny motocyklistów, które wyjeżdżały w pewnym momencie z rond bocznych uliczek i parkingów. Było ich setki. Okazało się, że w okolicy rozpoczyna się właśnie olbrzymi zlot, na który niestety nie mieliśmy czasu. Około 17 tej zaparkowaliśmy na parkingu przed zamkiem Howard. Niestety jego wnętrze było już zamknięte więc za 3 funciaki od łebka pooglądaliśmy sobie rezydencję z ogrodu. Ci z forsą to mają klawe życie. Pan Howard mieszka tam do tej pory pielęgnując tradycję swojej rodziny o blisko 300 letniej historii. Zamek podobny trochę do naszego Warszawskiego Wilanowa tylko położony na 10 razy większym terenie. Po obejrzeniu co się dało, skierowaliśmy się w stronę Yorku. Nie było go w planie na ten dzień ale stwierdziliśmy, że zaliczając go tego dnia, następny zmarnotrawimy na jazdę w kierunku tunelu, tak aby dotrzeć do niego wcześniej niż nasza rezerwacja na godzinę 20. York okazał się najbardziej urokliwym miastem na naszej trasie. Oczywiście tradycyjny brak parkingu spowodował, że musieliśmy zostawić Maleństwo na jakimś obskurnym podwórku. Centrum starego miasta, otoczonego murem i katedra super. Można by było spędzić tam chyba cały dzień chodząc od pubu do pubu i popijając browarek.  Z zamku pozostała im tylko jedna wieża, więc nie wspinaliśmy się nawet na wzniesienie, na którym stała. Znów fotki runda po głównych ulicach i kierunek na spanie w lesie Sherwood. Wjeżdżamy na camping, a tam swora dzieciaków z łukami na plecach i kuszami. Co jest? Dopiero wtedy skojarzyliśmy, że jesteśmy w stronach Robin Hooda.  Na campingu młoda dama w recepcji zaczęła robić nam problemy, że niby jesteśmy bez rezerwacji a ona ma full. Dostaliśmy jednak miejsce pod drutami wysokiego napięcia i w pobliżu torów kolejowych. I nękani odgłosami przejeżdżających pociągów, krzyczących do późna dzieci, spędziliśmy ostatnią noc na wyspach.

Zwiedziliśmy:

Nocleg:

9 Dzień (17.06.06)

Lasu Sherwood nie ma !!! Został wycięty w czasie rewolucji przemysłowej i przerobiony na parę. Pozostało parę hektarów parku z jednym podgniłym dębem na środku. Podobno przy nim właśnie wzięli ślub Robin Hood i Marion. Droga do Folkstone przebiegła nader sprawnie, ale tylko do obwodnicy Londynu. Tu istny sajgon, korki, ograniczenia. Całe szczęście, że York obejrzeliśmy poprzedniego dnia, w innym przypadku mógłby być problem z punktualnym dotarciem na terminal. W sumie musieliśmy czekać około godziny na wjazd do pociągu. Potem znana nam już droga do campingu w Ostendzie.

Nocleg:

  • Camping Bruxelles m-c Ostenda (Belgia)

10 Dzień (18.06.06)

Na campingu w Ostendzie jacyś młodzi Belgowie nie dali nam spać przez pół nocy. Wrócili z jakiejś balangi i przeżywali coś jeszcze przez parę godzin w namiocie. Od rana czekał nas ciężki dzień. 800 kilometrów do campingu w Weida. Wszystko byłoby super gdyby nie to, że pomiędzy Kolonią  i Frankfurtem zawiesiła mi się nawigacja. Wywiało nas w związku z tym tak, że musieliśmy nadrobić 100 kilometrów. Tego dnia padł rekord 912 km !!

Nocleg:

11 Dzień (19.06.06)

Nie mieliśmy już siły. Pakowanie maneli po raz ostatni. Wsiadamy i jedziemy. Kilometry ciągną się w nieskończoność. Wreszcie jest, Polska Granica, potem Wrocław, jeszcze tylko Piotrków, Rawa Mazowiecka. Jakieś 50 kilometrów przed Warszawą jedziemy na 4 biegu 80 km/h, bo zaczynamy oboje widzieć podwójnie ze zmęczenia. Jeszcze tradycyjne poszukiwanie misia dla Wiktorii i koniec. Jesteśmy w domu !!!!! Hurrrrraaaaa !!!!

Ogólnie przejechaliśmy w czasie tego wyjazdu 6513 kilometrów ale warto było się tak umęczyć dla tych widoków, zabytków i klimatu jaki tam zastaliśmy. Polecamy wszystkim bez wyjątku ten kierunek.

W przyszłym roku Norwegia :))))

  • |