Dzień Drugi – zaginiona blacha

Poranek był ciężki. Ale nie dla mnie, tylko dla tych imbecyli z Rzeszowa. Po przewieszani przez materace  błagali boga o litość. Zjedliśmy  śniadanko a ja postanowiłem skontrolować poziomy płynów ustrojowych w autku. Pierwsza skucha powstała już po kilku minutach, kiedy chciałem uzupełnić płyn w spryskiwaczu. Nie spodziewałem się, że Japończycy wymyślą koreczek bez stałego połączenia z resztą zbiornika, przez co ten pierwszy wyśliznął  mi się z ręki i wpadł gdzieś między trzewia silnika. Kilkanaście minut wspólnego z córką (chude ręce) nurkowania pod klapą z drucikami i patyczkami zakończyło się pełnym sukcesem. Potem jakaś polsko niemiecka awantura o miejsce po nas  (bo Niemcy na emeryturze to naród awanturujący się) i idziemy płacić. I tak jak nam, udało się to w miarę sprawnie, tak B. spędził przy kasie chyba ze dwadzieścia minut. Wyszedł wściekły i przez to nie polecamy tego campingu.

Acha, jeszcze rozwiązanie zagadki, skąd w tym miejscu polskie Władysławowo w szczycie. Ta miejscowość, której nazwy już nie pamiętam słynie z termalnych gorących źródeł. Podobno tam są, ale potwierdzić nie mogę, bo nie testowałem. Droga do Szeged smutna i nijaka, wszędzie jak okiem sięgnąć słoneczniki. Ponieważ jest między nami jedna wielka fanka słoneli, musieliśmy jednego najzwyczajniej w świecie ukraść, bo nie było nikogo, komu można było wręczyć zapłatę. Po godzinie jazdy kolejny problem. Nagle ni z gruchy ni z pietruchy, przy redukcji biegu piękny japoński samochód po prostu zdechł. Tak po prosu, silnik się wyłączył i tyle. Konsternacja w narodzie, zatrzymujemy pudło na środku ronda, odpalam, działa. Myślę, może się zagadałem, nie ten bieg wbiłem, ale sam nie wierzę w to co mówię. Za kolejne 10 minut jazdy dokładnie ta sama sytuacja, bieg na luz i po kilku sekundach silnik odmawia współpracy. No kuźwa niezły wyjazd myślę. Porzygani Polacy, zaginiony koreczek, kolejka w kasie i na koniec foch samochodu.

Granica z Serbią i Unią Europejską nie była jeszcze obstawiona murem i zasiekami. Panował na niej niczym nie zmącony spokój. Paszporty dokumenty po węgierskiej stronie, pas ziemi niczyjej i podjeżdżamy w podskokach bez wolnych obrotów do serbskiego okienka. Pakiet papierów w ręku a pan policjant, celnik, czy kim on tam był, wyłazi z budy staje przed samochodem, pokazuje paluchem na zderzak i pyta po swojemu, co niestety dało się doskonale zrozumieć „a gdzie tablica rejestracyjna ??”. Wychodzę, staję w tym miejscu gdzie on, patrzę jak sroka w zderzak i nie wiem co dalej. Blachy nie ma ! Musiałem w tym momencie wyglądać jak skończony idiota, bo zacząłem jej szukać pod samochodem. Pan spokojnie wręczył paszporty i odchodząc rzucił, że w takim stanie to on nam tego samochodu nie wpuści do swojego kraju. Ja oczywiście ciąłem głupa jak zwykle w takich sytuacjach, ale jakiekolwiek negocjacje nie miały sensu. Kazali nam spadać na Węgry, udać się na posterunek policji zgłosić kradzież a potem wrócić z papierkiem i może wtedy rozpatrzą naszą prośbę. Przy okazji z drwiną w głosie oznajmił, że on to on, ale na albańskiej granicy to z nami zrobią porządek, bo papierkiem z Węgier to oni co najwyżej mogą sobie wytrzeć to, co każdy ma z tyłu, czyli wiecie co. Gorąco jak w piekle, my na pasie niczyim,  ja za telefon i dzwonie po pomoc do kolegi. Na szczęście odebrał, chociaż był gdzieś w świecie na wakacjach. Gdzie blacha pytam !? Jak gdzie! W bagażniku, przecież Ci mówiłem ! No cholera jasna faktycznie coś mi tam mówił, ale mi się coś zawiesiło przez Rzeszowiaków, koreczek, i brak wolnych obrotów. Wywalamy majdan, dokopuję się do skrzynki otwieram i,,,, jeeessssst. Próbowaliśmy jakoś ją zamocować do zderzaka ale przyszedł ten zielony ludzik, wziął w łapę tę tablicę i mówi – to wy z Polski i nie wiecie jak to się robi ?? i wetknął ją oby była za szybę. Ja już pomijam, że miałem w paszporcie anulowany wjazd i w praktyce powinniśmy wjechać na Węgry po to żeby wrócić do Serbii, ale zielony ludzik się zlitował, wymamrotał coś pod nosem i rzucił  z nerwem JECHAĆ ! No nic, stres był zacny i nie minął do końca, bo nie wiadomo co z autem. Okolica przygraniczna wygląda bardzo słabo. Góry śmieci, opuszczone miejscowości, koczowiska imigrantów, brak jakiejkolwiek infrastruktury. Po wjeździe na autostradę, po kolejnej godzinie od granicy krajobraz nagle stał się zielony i pagórkowaty, stacje benzynowe jakby bardziej cywilizowane. Teraz po lekturze kilku artykułów w necie już wiem, dlaczego tak jest ale to zupełnie inny temat. Brak obrotów doprowadził mnie do obłędu na bramkach autostrady. Ponieważ zbliżaliśmy się do Belgradu pomyślałem, że najlepszym rozwiązaniem jest zjazd do profesjonalnego serwisu Mitsubishi. Na jednej ze stacji zauważyłem lawetę ze znanym mi z europejskich dróg logiem ADAC. No ten to na pewno będzie wiedział co robić. Podjeżdżamy, a on wiedział, tylko nie kumał niczego w innym niż swój języku. Miał za to umiejętność rozmowy przez dwa telefony na raz. Wydzwonił kogoś, kto rozmawiał po angielsku i już po kilku minutach jechaliśmy za lawetą na bombach do kogoś, kto wie co zrobić. Kolejna stacja, parking a tam kilka takich samych lawet i szef wszystkich szefów. Ten kumał dla……..

  • |