WIELBŁĄD IKARUS

Wstaliśmy jak ludzie około ósmej rano i zapakowaliśmy wszytko do Maździanki. Układ był taki, że musieliśmy dostać się do Nowego Sącza, tam przepakować graty i śmigać dalej na południe. Jazda upłynęła w sielskiej atmosferze. Czyli laski spały ja jechałem. Te ponad 400 kmów zrobiliśmy na całkowitym lajcie w ciągu 5,5 godziny z sikaniem, tankowaniem i dopompowaniem kół. W sączu byliśmy około 13tej. Pod firmą stał i czekał piękny i błyszczący Mitsubishi. Szybka akcja, przepakowanie i jazda. W tym miejscu należy się parę słów na temat samochodu, czyli jednego z głównych bohaterów opowieści. Silnik to mocne i jak wół i dosyć ekonomiczne 3.2 commonrail z manualną skrzynią biegów, reduktorem i blokadami. Stalowe zderzaki z uchwytami pod haki, wyciągarka, rury na progach, osłony pod podwoziem, highlift, bagażnik dachowy i milion lumenów halogenów na dachu. Skrzynia z narzędziami, skóra audio i zestaw wskaźników na słupku, który wywoływał ciągłą erekcję wśród męskiej części wycieczki. Co do tych świateł na dachu, to był na nimm jeden zestaw, który świecił kolorami, o których nie mogę opowiadać, bo najpierw wsadzą mnie a potem własciciela auta, ale dodam że przydał się nam ten zestawik w drodze na pewne Macedońskie wesele. Ruszyliśmy w kierunku Słowacji około 14tej. Padżerak w porównaniu do Maździochy sprawiał wrażenie, jak by ważył 300 ton, ale po kilkunastu kilometrach zacząłem go lubić a po kilkudziesięciu kochać. Grzebnięty wydech przy ruszaniu dawał taki efekt, który wywoływał gęsią skórkę na rękach mężczyzn i udach dziewic. Suneliśmy przy dzwiękach zapakowanej w CD płycie rmfmaxx znalezionej w schowku z humorami jak by czekał nas tydzień z Dżejem Zi i Beyonce w ich chacie na Bermudach. Z naszymi przyjaciółmi których od tej pory będę nazywał B.. (Darek do dziś nie podpisał umowy o udostępnienie w sieci swojego wizerunku) spotkaliśmy się na rozkopanej do nieprzyzwoitości ale dalej płatnej autostradzie w okolicach Koszyc. Na Benzinstacji kupiłem winietę, która jak się potem okazało i tak była nie ważna, ze względu na inną wagę samochodu, ustaliliśmy kierunek i zgodnie z propozycją B. rozpoczeliśmy poszukiwania kameralnej, klimatycznej, rodzinnej, winnicy, w której moglibyśmy zanocować, upajając się dzwiękami etno folkowego zespołu muzycznego i wodospadu upijając się rodzimej produkcji alkoholem. Chwila na granicy słowacko węgierskiej, w celu opłacenia autostrady i dalej jazda w kierunku Debreczyna. Dodam tylko, że dziewczynisko na kasie, które kasuje opłatę za autostradę miało wyjątkowej urody śliwki węgierki poniżej szyi. Przez ten dar natury tirowcy w kolejce mieli jakiś permanentny problem do rozwiązania a dziewczynisko miało być dla nich lekiem na całe zło. Oczywiście problemy były wymyślone a chodziło jedynie o to, żeby się pogapić w dekold i przewę między śliwkami. Oczywiście jak to w takich sytuacjach bywa, w okolicach Debreczyna winnice nie istnieją a baza noclegowa przypomina raczej śmierdzący skansen a nie coś w czym można by było spędzić miły wieczór zakrapiany winem. Runda honorowa po mieście, nawet całkiem gustownym i jedziemy w kierunku Szegedu, czyli w miarę po prostej do celu. Ponieważ godzina zastała nas już 19-sta, trzeba było na poważnie szukać jakiegoś lokum do spania. Namiar na mapie, znalazł Krzysio Hołowczyc, który tak na marginesie prowadził nas nawet przez największą dzicz i bezdroża. Raz nawet zaprowadził, choć nie chciał, na Albański cmentarz. Ale to historia na potem. No i teraz hit dnia. Miejscowość, w której Krzychu znalazł camping, nosi dumną i jednoczesnie idiotyczną nazwę Hajdúszoboszló. Zresztą co tu dużo gadać, wszystkie nazwy węgierskie to tragikomedia. Między tym Hajduszoszoszozszsslos a Debreczynem pola łąki i słupy wysokiego napięcia i nagle sru! na początku miasteczka, gościu z wielbłądem. Jeszcze nic nie wypiliśmy tego dnia a tu węgireska fatamorgana. Facet tym wielbłądem, który pewnie miał na imię Ikarus (Ikarus – węgierska marka autobusów), woził dzieciaki za kasę. Żeby było mało, to ten Hajduszoszoszozszsslos okazał się czymś w rodzaju naszego Władysławowa w szczycie sezonu. Cymbergaje których nie nawidzę, wata cukrowa, stragany z chińskim badziewiem, hotel na hotelu i lotnisko z tysiącem szybowców. Wpadamy na camp a tam jak okiem sięgnąć Polacy. Griliki, browarki, brzuszki, klapeczki, torebeczki, no poprostu szał imprezowy. Znaleźliśmy nawet całkiem fajną miejscówkę, wystrzeliłem namiot z paczki i po całym długim dniu i kolacji udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Niestety nasi bracia z Rzeszowa z parceli obok mieli chyba kolejną okazję do wychlania, bo rozrabiali całą noc a potem jeden przez drugiego żygali do rana. Dobrze że zabrałem zatyczki do uszu.

C.D.N.

  • |